Artykuły

Wariacje na temat "Warjacji"

Najpierw zgodziłem się napisać tekst, a potem wpadłem w panikę. Po pierwsze: tych przedstawień dla mnie najistotniejszych było niemało. Które wybrać? Co mógłbym powiedzieć nowego o "Apocalypsis cum figuris", "Dziadach" Swinarskiego czy "Umarłej klasie"? Wyszukiwać na siłę spektakle mniej znane, na przykład widziane i przeżywane za granicą, jak "Martwe dusze" czy "Dni Turbinów"? To grozi popadnięciem w powierzchowny egzotyzm.

Są i inne trudności. Co mi zostało po tych wieczorach teatralnych "wstrząsających, poruszających, inspirujących"? Ślady w mózgu raczej trudne do odnalezienia, wspomnienie subiektywnych odczuć (czasami powiązanych z tym, co się działo na scenie, a czasami nie), jakieś oderwane gesty, słowa, obrazy. Mnie tylko potrzebne. Nie jestem recenzentem ani diarystą, nie robiłem zapisów oglądanych spektakli, więc nie mogę odwołać się do własnych notatek lub tekstów, a do cudzych nie chcę, żeby nie skłamać, skoro opowieść ma być osobista.

I pewnie nie odpowiedziałbym na propozycję "Teatru", gdyby nie wyjątek potwierdzający wyżej wspomnianą regułę. Mam w swoich szpargałach kopertę z napisem "Warjacje". Zawiera ona: ulotkę zastępującą program, bilet z 25 stycznia 1978 (parter, loża prawa, miejsce 5), maszynopis mojej niby recenzji i list Marty Fik, której ten tekst dałem do przeczytania. Mimo zachęty z jej strony, jakoś nie starałem się go wydrukować. Pewnie dlatego, by "Metafizykę zagraconego mieszkania" wykorzystać trochę ponad dwadzieścia lat później. Oto czego się dowiaduję z kartek wyciągniętych spod zardzewiałego spinacza:

"Publiczność się wściekła. Na pierwszych spektaklach psykano, tupano. Na następnych tylko trzaskano drzwiami. Nieliczni entuzjaści "Warjacji" mówią o ich pięknie, ale na pytanie o sens rozkładają ręce".

Tu przypis o naiwności, a właściwie dwóch naiwnościach. W owym czasie, nawet wśród teatralnych koneserów, było w zwyczaju pytać, "o czym jest przedstawienie", i odpowiadać krótką formułką, na przykład: o władzy, o nas, o zawiłości, o niemożności.

Wydawało mi się, gdy siedziałem na widowni Teatru Dramatycznego, że w przeciwieństwie do wielu innych wiem, o czym są "Wariacje". Kiedy pisałem o nich następnego dnia, już nie byłem tak bardzo tego pewien.

Próbowałem jednak udowodnić, że sztuka napisana przez Grzegorzewskiego, ulepiona z cytatów (od Czechowa do Gombrowicza i Lowry'ego) ma tezę, choć nie jest ona czytelna od razu. Może jest w zakończeniu spektaklu, może poza nim? Ale jest. Kolażowa konstrukcja scenariuszy była czymś normalnym w roku 1977. Na ogół, zwłaszcza w teatrach alternatywnych, fragmenty tych samych, czytanych przez wszystkich książek służyć miały kilku myślom "co nie nowe", ich dobór miał być dowodem na istnienie jedności w wielości.

Zwykle po kilku minutach wiadomo było, co odpowiedzieć, gdy nas znajomi spytają "o czym to jest". Muszę przyznać, że takie pytanie, choć mniej kategoryczne, wciąż sobie zadaję, nawet wtedy, gdy nie oczekuję na nie odpowiedzi.

W starym, ciemnym wnętrzu z początku jest tylko dwoje ludzi. Pierwsze kwestie to dialog Kapitana i Alicji z "Tańca śmierci":

- Może byś mi coś zagrała?

- Co mam grać?

- Co sama chcesz!

- Nie lubisz mojego repertuaru! - A ty mojego.

O jaki tu repertuar chodzi? Muzyczny? O jaką grę? Na instrumencie?

Alicja zaczyna grać. Wariacje wypełniają resztę niespełna godzinnego spektaklu. A może one przychodzą z zewnątrz, a ona tylko daje im znak, otwiera drzwi. "Wesele" blisko.

Chyba jednak wariacje młodej kobiety dotyczą tego starego domu. Głęboka przestrzeń sceny, podkreślona amfiteatralnie układającymi się w tle rurami, porusza się. Aktorzy są bardziej statyczni niż scenografia, są onieśmieleni tymi dziwnymi, to wynurzającymi się, to zapadającymi oknami na proscenium, tymi ospale kołyszącymi się skrzydłami. Bo też to nie zwyczajne okna, bo jakby brudne a świecące, bo akcję oglądamy nie przez nie, a przez przestrzeń między nimi. Skrzydła próbują daremnie unieść świat sceniczny.

Niepokojący świat, nierozpoznany, choć niby własny, rodzony. To już nie zagracone mieszkanie, to zagracony umysł.

Czy Grzegorzewski próbował spełnić Witkacowski postulat i przedstawił mózg wariata na scenie? No cóż, dawniej słowo "wariacja" oznaczało chorobę psychiczną, a także głupstwo. Ciekawe, swoją drogą, dlaczego w tytule "wariacje" pisane były z długim "j". Dla archaizacji?

Świat "Warjacji" to nasza inteligencka rzeczywistość, w której poruszamy się krokiem niepewnym, zręcznie przy tym przerzucając się aluzjami, cytatami w swoistym niby porozumieniu, nie wyjaśniając sobie właściwie niczego, nie umiejąc nazwać życia żywymi słowami.

Dlatego publiczność tak zareagowała. Zobaczyła siebie w najwspółcześniejszej ze współczesnych sztuk. To ją zabolało. Nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego. Bo stanęła za blisko lustra.

Ten stan powierzchowności umysłowej, przejawiającej się w żonglowaniu myślami, których się nie rozumie, Gombrowicz nazywał "głupotą intelektualną", a epokę owej aberracji - czasem Rozczarowania. Tak określał zjawisko przez innych zwane postmodernizmem. Szkoda, że nie przyjęto jego propozycji.

Gdybym dziś oglądał "Warjacje", powiedziałbym zapewne, że są postmodernistyczne, lecz wykorzystują poetykę postmodernistyczną. Nie wykluczam, że Grzegorzewski jest w ogóle konserwatystą, czego dowiódł w finale "Operetki" w Teatrze Narodowym, będącym sarkastyczną wizją tyranii wolności. W tym miejscu spotyka się z późnym Gombrowiczem. Obaj okazują się artystami bardzo "zaangażowanymi", nie tylko społecznie, ale i politycznie. Taki widać los polskiego sztukmistrza.

Może w tym teatrze chodzi o to, by zerwać istniejące nici porozumienia z widzem, bo są fałszywe, bo trwają z nawyku i poszukać nowej wspólnoty, prawdziwego kontaktu?

"Warjacje" oskarżają o różne grzechy, zanik osobowości na przykład. Ale wszystko odbywa się bez histerii. Aktorzy są poważni, spokojni. Mówią swoje i odchodzą, nawet się ukłonią, gdy ich o to poprosimy.

Siła "Warjacji" polega między innymi na tym, że w owym dziwnym przedsięwzięciu biorą udział ludzie, których znamy jako aktorów zwykłego Teatru Dramatycznego. Tu występują jako nasi oskarżyciele, trochę wbrew sobie, zakłopotani.

Z moich notatek wynika, że tylko Jadwiga Jankowska-Cieślak i Marek Malczewski sprawiali wrażenie, że wiedzą, w czym grają. Nie pamiętam jednak ich gestów ani słów. Widzę za to Gustawa Holoubka, który wychodząc z gęstwy dekoracji mówi Gombrowiczowską parafrazę dantejskiego napisu u wejścia do Piekła, mówi o kolistym charakterze Zła, a ja sobie myślę, że jest nie tylko aktorem, ale też dyrektorem tego teatru i posłem na Sejm.

"Przeze mnie droga do krainy, która,

Bezdenna, wiecznie otchłań swoją ściga.

Przeze mnie droga tam, gdzie Zło wieczyście

Sobą się kazi i siebie przeżera.

Przeze mnie droga w plemię zatraconych

Niezmordowanych..."

Lotny tekst "Warjacji" nie przenosi nas w żadne nowe rejony. To lot w miejsca, który powinien nas wzburzyć i coś w nas zburzyć i nakłonić do myślenia, do zaprzeczenia tym "Warjacjom". To byłaby ich wygrana.

Ale ja wychodzę z teatru mrucząc sobie to, co przed chwilą brzmiało ze sceny: "Parigi, Parigi, que bella cita".

Dziś widzę "Wariacje" jako zdarzenie dekadenckie, bo/ale zbuntowane, jako przedstawienie głęboko katastroficzne, dokumentujące koniec pewnego stylu bycia w kulturze. Składały się nań różnego rodzaju symulacje (poglądów, erudycji, metafizyki). Mówiły też "Wariacje" o zmęczeniu sztuki, ale w sposób szczególny, który zamiast szmerku uznania wydobywał z publiczności gwizdy. Idąc dalej swoją drogą Jerzy Grzegorzewski udowodnił, że tam, gdzie się kończy sztuka, tam też może się zacząć sztuka. Tak jest w najnowszej "Operetce", w scenie gdy Fior, chodząc po torach kolejowych, beznamiętnie czyta tekst i didaskalia trzeciego aktu sztuki. Jakaś gra skończona. Tego nie można już wystawić, ale on w tym momencie jest reżyserem czytającym tekst i myślącym o inscenizacji.

"Wariacje" to był świat ludzkich monad, nie próbujących się nawet porozumieć, wyzbytych już egzystencjalnych mąk. Niebawem historia miała im przywrócić człowieczeństwo. Za miedzą był rok 1980.

Zwariowany spektakl w Teatrze Dramatycznym dotyczył też kryzysu słowa i akcji. Po niecałej godzinie zostały uśmiercone. Reszta była muzyką, triumfem granej na żywo przez jakieś pół godziny kompozycji Stanisława Radwana (chyba bardzo jazzującej). Nieszczęśni widzowie myśleli, że to tylko intermezzo, a to już był finał, bardzo długi finał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji