Artykuły

Jan Nowicki bez talentu

- W każdym teatrze się czuję tak samo dobrze i źle. Dobre samopoczucie aktora nie świadczy, że dobrze wypada w spektaklu. Ci, którzy unoszą się na skrzydłach samoakceptacji, są kabotynami. Często rola uwiera, wkurwia, a jest bardzo dobra - mówi JAN NOWICKI.

Czy starał się pan zapanować nad swoim życiem?

- Przecież to tak głupie, jakbyś próbował zapanować nad początkiem i końcem. Jestem gościem z małego miasteczka. Tuż po wojnie, w latach 50., Polska była piękna, a ludzie niepowtarzalni, mimo biedy. Mieliśmy tak mało, że nawet na marzenia nie było nas stać. Może dlatego, że wystartowałem z kompletnej nędzy, wszystko, co mnie potem spotkało, przekroczyło moje oczekiwania. Nauczyłem się nie planować. Po co, jeśli życie jest tak wspaniałe? (...)

To ludzie się szarpią, zabijają, żeby coś osiągnąć...

- Sakramencko dużo od siebie wymagają. I od życia też.

Naprawdę nie miał pan żadnych marzeń?

- W przedstawieniu 'Powrót Wielkiego Szu' jest tekścik, który sam napisałem. O gołębiach. Ja i moi koledzy marzyliśmy, żeby mieć gołębie. Dzięki nim mogliśmy wylecieć w świat. Z Kowala, z Kujaw. Minęły lata, dużo lat, podjeżdżam pod pocztę w moim miasteczku, a za płotem stoi Włodek Zimecki. Woła: 'Jasiu, chodź, pokażę ci moje gołębie'. I pokazuje, nie takie, jak kiedyś mieliśmy - z zegarami, z odżywkami, w pięknych klatkach. I z całą powagą mnie pyta - aktora znanego, który powinien robić na nim wrażenie, tymczasem jego to w ogóle nie interesuje: 'A w tym twoim Krakowie to masz gołębie?'. 'No nie, nie mam'. 'A widzisz, a ja mam'. I cieszy się jak człowiek, któremu udało się życie. Otóż ja taki sposób myślenia odbieram nie w kategoriach poezji. To jest konkret. Pamiętam, jak opowiadałem mamie o tym, że widziałem Londyn i tam występowałem. Opowiadałem, bo kiedyś się opowiadało, nie było tyle informacji co teraz. Matka słucha, słucha, a na końcu pyta, czy miałem kalesony, bo to zima była. To ją interesowało. Konkret.

Ale mimo wszystko musiał pan podejmować życiowe decyzje.

- Starałem się robić to możliwie rzadko.

W sprawie kobiet też?

- Pan chyba żartuje? A jakie mężczyzna może podjąć decyzje w stosunku do kobiety?

Wiem, wiem. Nam się wydaje...

- To niech mnie pan nie pyta o pozory! Mężczyzna jak jest zdrowy - to kobietę bierze. I tyle. Tak było w czasach mojej młodości. Po co kobietę pytać? Kobieta, przynajmniej na samym początku, nie jest od rozmów. Od rozmów jest Włodek od gołębi. Ale o czym my mówimy?! Kobiety nie są najwspanialsze, kiedy się na nas decydują, tylko kiedy decydują się na potomstwo. To niebywałe, jaki mają instynkt. Od tej strony kobiety mnie bardziej interesują.

I jak to wygląda?

- A co ja kobietą jestem? Przecież nie rozmawia pan z macicą! Ja tylko mówię, że kobiety interesują mnie od strony rodzenia dzieci. Interesowały raczej. Ich wielka intuicja. Biorą sobie kurdupla, robią dziecko i dwumetrowy blondyn wyrasta. Sam bym też chętnie urodził! (...)

I chciałby się pan później zamartwiać, po nocach nie spać?

- Przychodzi moment, że zmartwienie staje się istotą życia.

Ciekawe.

- Ciekawe! Bez zmartwienia, bez rozpaczy życie byłoby nudne.

A co pan powie o fali życia, która nazywa się Małgorzata Potocka?

- Nie mogę z nią iść do telewizji albo publicznie dyskutować, bo bardzo by chciała, żebym mówił to, co?ona chce.

Że jest piękna i ma wspaniały teatr?

- No tak, i że jesteśmy parą młodych romantycznych kochanków.

Ale nie mówi jej pan chyba, że jest brzydka i ma kiepski teatr?

- No, nie mówię. Po pierwsze, to nieprawda, po drugie, nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Trzeba żyć z kobietą, która nas chce. Nie można żyć z kobietą, która nas nie chce. Niektórych to podnieca. Dla mnie to jest męczące.

Taki był klucz do waszego związku?

- Każdego. Tylko jak ona to przeczyta - dostanie białej gorączki. Ona widziałaby mnie tak: podjeżdżam na pięknym, białym ogierze i porywam ją. Pędzimy gdzieś daleko, jak w 'Szale' Podkowińskiego. Nie wiadomo, co robić. Na szczęście nie jestem za prawdą. Prawda jest często nudna i głupia (...) Rozumieliśmy to z Piotrem Skrzyneckim, moim zmarłym przyjacielem. W zasadzie najważniejszą osobą w moim życiu. Nie jestem gejem, ale jestem przekonany, że to był człowiek, którego kochałem najbardziej.

Wyznał to pan pani Małgorzacie?

- Wszystkim. To była taka sytuacja, że on kochał moje wszystkie kobiety, a ja musiałem z nimi spać... Śmieje się pan...

Brzmi pięknie.

- Nieprawda. Brzmi wstrętnie. Tyle że interesująco.

Jaką frazą zauroczył pan panią Małgorzatę? Zamiast prawdy interesuje mnie opowieść.

- To się wzięło z zaszłości. Piękna rzecz spotkać kogoś wcześniej. W podstawówce, w średniej szkole. Przeżyć jakąś fascynację. A potem przeminą lata i spotkać się raz jeszcze. To bywa oczywiście również niebezpieczne, bo zapamiętaliśmy inną urodę i inną siłę. Ale od czego jest poczucie humoru i rozum. Nie mówiąc o technice!

Technika zawsze jest niezwykle?ważna, ale kiedy się państwo spotkali pierwszy raz?

- Ze 30 lat temu.

Pamięta pan okoliczności?

- Wspaniale. Kolory. Obrazki. Zapachy. Rzeczy najważniejsze. Mam selektywną pamięć. Wyrzucam z niej... Pan tak poważnie reaguje?

Bo mi pan przypomniał o mojej sklerozie.

- A ja najlepszą pamięć mam do zapachu.

Zapachu kobiety?

- Zapachu życia. W tym także ulicy Próchnika z 1958 r.

Próchnik, Próchnik. Jak pachniała pani Małgorzata?

- Sierpniową Italią, sokole. A to był inny zapach nich dziś. Odkąd można tam jeździć, ile się chce, zrobiła się nuda. To już jest inna Galeria Uffizi, inna katedra w Mediolanie. Odzyskanie wolności wiąże się także z ograniczeniem marzeń. Dla wyobraźni to niewola. Jaki Berlin był piękny, jak nie można było do niego pojechać. Jak go psy chroniły. Co mi po Berlinie z Alexanderplatzem zabudowanym pastelowymi makietami. Niewola była czarująca - dla kultury wręcz wymarzona. Nie ma dla niej nic lepszego jak bieda i zniewolenie. Hula wyobraźnia, goreje seks. Bardziej smakuje piwo. Ma nie być wolno. Wtedy powstają 'Dziady'. Jak jest wolno, to mamy tylko 'Tango' i 'Kartotekę' i od 50 lat nikt nie może napisać niczego lepszego. Liczy się rachunek ekonomiczny...

Niech pan lepiej powie, co się wydarzyło w tamtym zniewoleniu.

- Jak to co? Spotkały się dwa serca, dwie niepodważalne różnice płci, które przeżyły gołębi lot. Mówię o tym z całą powagą, bo gdzieś się ostał ten zapach, ta emocja.

Jakie to były miasta?

- Nie miasta, to był cały świat. Byłem w tournée ze Starym Teatrem, a Gosia jeździła z Sabatem. Występowało w nim pięć pięknie zbudowanych aniołów, a nie chudych szczap jak dziś.

Znaliście się wcześniej?

- Kiedyś mi mignęła. Nie było mężczyzny, który nie zawiesiłby na niej wzroku. Ja też zawiesiłem. I byłbym przy niej został, ale...

Tak?

- Miałem inne kobiety... piękniejsze.

No wie pan!

- To była Nastazja Filipowna, Agłaja, Gruszeńka z 'Braci Karamazow', Márta z Budapesztu. Mówię całkiem poważnie. To się brało stąd, że jestem inteligentem pierwszego rzutu i późne lektury zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Przystąpiłem do nich w teatrze z barbarzyńskim zacietrzewieniem. Nie było dla mnie nic świętego. Powstało kilka fajnych ról, które były bezczelnie wymyślone. Wydawało mi się, że wszystko wolno. Wielki książę Konstanty? Trzymał się za jaja i grał na skrzypcach. Profesor Kazimierz Wyka spytał: 'A skąd pan wie, panie Janie, że wielki książę Konstanty grał na wiolonczeli? Czytał pan?'. Skąd! Dała znać moja bezczelność. Byłem głupi, ale mądrze głupi. Bo aktor musi być mądrze głupi, a nie głupio mądry.

Mówimy o teatrze?

- No tak! Przecie wszystko sprowadza się do tego, co robi dziewczynka z laleczką, udając, że to jest jej dziecko (...)

I tak dzieje się na całym świecie?

- A co pan ciągle o tym?

Żeby robić dygresje, musimy mieć główny wątek.

- No dobrze... Małgosia zawsze gdzieś była. Zawsze miałem jakieś kobiety. Trudno było nie mieć. Za komuny były jedyną... chodzi mi o to, żeby uniknąć słowa 'rozrywka' (...) Świat się pozmieniał, nawet mówić o tym nie można

Niech pan powie, jak się czuje w teatrze muzycznym?

- W każdym teatrze się czuję tak samo dobrze i źle. Dobre samopoczucie aktora nie świadczy, że dobrze wypada w spektaklu. Ci, którzy unoszą się na skrzydłach samoakceptacji, są kabotynami. Często rola uwiera, wkurwia, a jest bardzo dobra.

A jak jest teraz?

- Mam wyjść i powiedzieć: 'Wy tu pijecie, a cmentarze są puste'. Mam trochę opowiedzieć o sobie. Popatrzeć, jak piękne kobiety tańczą. Czuwać, żeby nie zasnąć. Tyle.

Czy w czasie podróży odwiedzał pan teatry muzyczne?

- Nigdy. Nigdy nie byłem ani teatromanem, ani kinomanem. Kino nudzi mnie śmiertelnie. Rzadko bywa sztuką.

O 'Wielkim Szu' nie mówił pan z wielką atencją. A teraz wrócił pan do roli.

- To raczej ona wróciła do mnie. A jeśli tak, to niech się ona martwi. Pan nie wie, że nasza ocena nie jest ważna? Rektor Jerzy Stuhr - to 'Seksmisja'. A ja jestem Szu. Mam narzekać, gdy Tadeusz Łomnicki, jeden z największych aktorów świata, był kojarzony z Wołodyjowskim? Cała Polska powinna się złożyć, żeby grał kolejnego Artura Ui, ale już wtedy rodziła się widownia, która pożerała swoich aktorów. Doszło do tego, że mój zawód jest w impasie.

Ale za Szu pana wielbią.

- Zagrałem może dwie wybitne role. Powiedzmy sobie szczerze, że nigdy nie miałem talentu.

Tere-fere kuku!

- No nie czułem radości bycia w zawodzie. I nie zazdrościłem osiągnięć kolegom.

To chyba dobrze.

- A skąd. Zazdrość daje kopa, pozwala mieć marzenia i planować życie. A ja byłem tak beztroski, że czasem wolałem swoje złe role od bardzo dobrych. Bo była fajna partnerka, wypłynęło się statkiem na morze. Co mnie obchodził film! Nawet go nie oglądałem. Na pewno nie czułem niedosytu ról. Byłem przecież Jackiem Nicholsonem RWPG. Zagrałem w ponad dwustu filmach. Na Węgrzech, w Bułgarii, w NRD. Masa chłamu. Kiedy Stary Teatr - za sprawą Swinarskiego, młodego Jarockiego, Wajdy, Hübnera - był jedną z najlepszych scen świata, idąc na plan filmowy, czułem się, jakbym Sorbonę zmienił na szkółkę niedzielną. Ale pierwszą tytułową rolę otrzymałem dopiero w 'Wielkim Szu'. Kiedy odpadły krępujące atrybuty młodości - kędzierzawe włosy i piękny uśmiech. Uroda potrafi sprowadzić aktora na manowce.

Jak Sylwester Chęciński pana namówił?

- Musiał do mnie przyjechać, bo nie miałem telefonu. Zawsze uważałem, że nie wolno mieć telefonu. Dla aktora telefon - wbrew temu, co się mówi - to jest prawdziwe nieszczęście. Bo dzwoni.

Telefony są dobre dla groszorobów i tych, co czekają na cud. Gdy reżyser jest poważny i ma poważne plany - przyjedzie do aktora osobiście. Nie miałem telefonu i od razu robiła się naturalna selekcja. Nie musiałem się zmagać z pokusą grania dla pieniędzy. Nie było propozycji, był spokój.

Chęciński przyjechał.

- Przyjechał i zastał w Krakowie młodego człowieka. Bardzo długo byłem młody. Do wyrzygania. Przekroczyłem czterdziestkę, a jeszcze grałem Rogożyna. Miałem świetną sylwetkę. Byłem mocny. Długowłosy. Spotkaliśmy się. Zjedliśmy obiad. Przyglądał mi się, przyglądał, bo Sylwek jest bardzo krytyczny. A jednak się zdecydował. Dostałem scenariusz i zobaczyłem, jaki mam materiał. W cholerę ściąłem włosy, żadnych pożyczek - pokazałem łysinę. Zapuściłem brodę. Okazało się, że siwieję. Przytyłem z 15 kilo, bo umiem chudnąć i tyć na zamówienie. Kiedy przyjechałem do Polanicy-Zdrój, Chęciński zdębiał. 'Witam cię, Szu' - powiedział na mój widok. Z jaką satysfakcją czytałem potem, kiedy Lucjan Kydryński napisał o mnie: 'Ten zmęczony sześćdziesięcioletni mężczyzna'. Miałem 42 lata. Zapachniało aktorstwem. To była moja pierwsza rola kreacyjna. Aktorzy zazwyczaj grają siebie. Siebie może zagrać rzeźnik, kioskarka. Mogą nie powiedzieć słowa. Nawiasem mówiąc, moim marzeniem jest rola niemowy u Spielberga. Główna! (...)

A pan grał hazardowo?

- Nie powiem, że byłem wolny od tego nałogu, ale w pewnym momencie mi przeszło. Samo. Nawet się nie starałem. A grałem z Jurkiem Bińczyckim. Byłem z dziewczyną, która nie miała nic przeciwko temu, żebym przegrywał. To jest bardzo ważne dla hazardzisty. Wyciągała ostatnie pieniądze. Basia Sobottowa, sprinterka, matka mojego syna Łukasza. Świetna dziewczyna.

W co pan grał?

- W co się dało. W pokera, w oko, w kubki. W zapałki. W numerki. Hazardzista gra we wszystko. Kiedyś wygraliśmy tyle, że chcieliśmy kupić tramwaj.

Ile?

- Nie wiem. Pełną torbę. Facet hodował tulipany. Nad ranem nas dorwał i był tak bezczelny, że skrył się za pieniędzmi jak za barykadą. Szła mi karta, cała forsa przeszła do mnie. 'Panie Janie, pan się nie obawia, ja nie stracę apetytu na śniadanie'.

Tramwaj pan kupił?

- Pieniądze rozdałem. Prawdziwy hazardzista nie gra dla kasy. Pytałem chłopców z teatru, którzy obstawiali konie, co robią, jak wygrają, i czy kupują coś dziecku. 'Co?! Pieniądze z wygranej są na sianko, dla koni!'.

Jakie było filmowe spotkanie z Grażyną Szapołowską?

- Grała piękną kobietę, którą była. Leon Niemczyk - to był cud! Jeden z najwspanialszych polskich aktorów powojennych. Człowiek nadzwyczajny. Luzak. Z fantazją, charakterem, odwagą. Bardzo go kochałem. Byliśmy kiedyś na plaży w Las Palmas. Patrzę - na brzuchu ma szramę. Pytam się, co to jest: 'Dla dziennikarzy - rana z Powstania Warszawskiego, a naprawdę podpierdalałem węgiel i skurwysyn mnie ustrzelił'. Takich ludzi jak on ukształtowały okoliczności. Historia, wojna. W tym grajdole byli prawdziwi Europejczycy! Ich żal mi najbardziej. Teraz jeżdżą na zarobki albo patrzą w komputery. Wyglądają jak trupy w tej sinej poświacie. Klony.

To wróćmy do Chęcińskiego.

- Zorientowałem się, że gram kogoś innego i sprawia mi to przyjemność. Zdarzyło mi się kilka takich ról, z którymi żal się było rozstać. Szu należał do nich. Chodzi o życie zapożyczone. Bo jak pan myśli, co jest najważniejsze na tym świecie? Z kobietami na ten temat prawie się nie pogada... Czas!

Często pan mówi, że jest stary.

- A o czym ma mówić człowiek, jeżeli chce sobie przy piwie poważnie porozmawiać? O czasie! Co robi z nami? Do czego zmierza? Co oznacza? Jakby się uprzeć - można udowodnić, że czas jest bogiem. Nieubłaganym. Jednak w moim zawodzie da się go ubłagać.

Na zawsze?

- Na trochę. I kiedy przychodzi moment rozstania z rolą - czas przyspiesza. Jezus, jak mi się było trudno rozstać z Imre Nagyem, kiedy skończyliśmy kręcić 'Niepochowanego'. Wielu ludzi zachowywało się na planie źle. Po zakończeniu zdjęć było przyjęcie. Potraktowałem ich jak pętaków. Czułem w sobie poświatę tamtego wielkiego człowieka. Głupie, ale podniecające.

Skąd się to bierze?

- Od początku nie dysponowałem talentem pozwalającym grać rzeczy, nad którymi panuje się intelektualnie. Tylko intuicja pchała mnie do przodu. Dlatego w czasie największej prosperity każda propozycja była dla mnie udręką. Na przykład jak ktoś się u mnie latem zjawił z propozycją zagrania kanclerza - w upale, z brodą. Kurwa! Po co mi to? Przecież wolałem iść pograć w tenisa, piwa się napić, z Piotrem się spotkać, do Kowala jechać, popływać w jeziorze. A jak już przygotowałem się do roli, bolała. Zwłaszcza że w Starym Teatrze 'Biesy' graliśmy 13 lat, 'Noc listopadową' - 11, 'Nastazję Filipowną' - osiem. I musiałbym nosić te role w sobie. Mając świadomość, co mnie czeka, odmawiałem.

Miałem grać starego Gustawa-Konrada w 'Dziadach' Grzegorzewskiego. Zaproponowałem mu na próbie Wielką Improwizację, żeby nie myślał, że się boję porażki aktorskiej... i zrezygnowałem. Bo reżyserom się wydaje, że nam się bardzo chce grać. A przecież najbardziej to się im chce reżyserować. Jeśli chodzi o aktorów - oczywiście w większości przypadków - się nie mylą. Ale mój jest inny. Problem polega również na tym, że kiedyś grało się co wieczór. Teraz pomiędzy spektaklami są ciągłe przerwy. I co bym zrobił z Gustawem-Konradem sam na sam przez miesiąc?

I unika pan grania?

- Żeby z tego jakaś paranoiczna megalomania nie wyszła, ale powiem panu, że jedną z najgorszych rzeczy, którą zauważam dziś w aktorskim zawodzie, jest sukces. Jak poszedłem na emeryturę, wszyscy się na mnie rzucili, żeby razem pracować. Wiadomo - aktor emeryturę ma żadną, to dręczą mnie propozycjami. Kiedyś zadzwonił młody reżyser i zaproponował hrabiego Henryka. Mówił, że to będzie absolutny sukces. Odpowiedziałem, że sukces to jest jedna z najgorszych rzeczy, jaka może mnie spotkać. Zapadła cisza. Nic nie rozumiał. Nie rozumiał, że osiągnąć sukces potrafi każdy frajer. Ale być mu wiernym, kontynuować go, rozwijać, bo przecież rola musi się rozwijać, to jest męka. A ja mam 70 lat. Dalej swoje zdrowie niszczę na różnych polach. Ale nie mam najmniejszego zamiaru umierać na scenie. Wisi mi.

***

Jan Nowicki - ur. 5 listopada 1939 r., syn szewca spodWłacławka. Świetny aktor teatralny (od zawsze związany ze Starym Teatrem wKrakowie)i filmowy (wystąpił w blisko 200 filmach). Zagrał wiele bardzo ambitnych, poważnych ról, ale najbardziej zapamiętany został jako Wielki Szu z kultowego filmu z 1982 r. Dziś można go zobaczyć w musicalu 'Powrót Wielkiego Szu' na deskach Teatru Sabat w Warszawie, którego szefową jest jegożona Małgorzata Potocka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji