Artykuły

Krzywe zdwierciadło

Pewna miła pani z internetowej "Witryny Czasopism" zwróciła się do mnie, jak i do innych parających się teatrem, z ankietowym pytaniem: "Do czego są nam potrzebne czasopisma teatralne?" - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.

Zwlekałem, zapominałem, przypominano mi, w końcu minął termin. Pytanie jednak stukało we mnie jak wyrzut sumienia. Swoją drogą - dlaczego się migałem? Co za opór tkwił w tym kąciku mózgu, który odpowiada za odpowiadanie na pytania? Kłopot z uporządkowaniem zagadnienia? Trudność sformułowania wyraźnego stanowiska? Mimowolna niechęć do babrania się w czymś, w czym sam się poniekąd babrzę jako autor? Zapewne wszystko naraz; ale przecież problem istnieje i zawsze warto podyskutować, skoro już padło pytanie podstawowe: "Do czego są nam potrzebne czasopisma teatralne?". Zacznijmy od zaimka "nam". Nam - to znaczy komu? Wszystkim mieszkańcom Polski? Tylko tym, którzy czytają cokolwiek? Miłośnikom teatru? A może pracownikom tegoż? Wreszcie - piszącym o teatrze? Te potrzeby nie muszą się pokrywać i prawdopodobnie każdy oczekuje od pisma teatralnego czegoś trochę innego.

A czego oczekuje sam teatr? Jako pojęcie, zjawisko, wreszcie konkretny ogół przedsięwzięć produkowanych przez tak zwane placówki teatralne?

Odpowiedź najprostsza na wszystkie te pytania: żeby czasopisma po Szekspirowsku umiały odzwierciedlić i porządnie skomentować rzeczywisty stan teatralnej rzeczy. A także potrafiły zobaczyć polski pejzaż teatralny na tle innych, europejskich i światowych.

Pięknie by było, nieprawdaż? A jak jest?

Przede wszystkim krzywo. Nierówno. Nieproporcjonalnie. Czegoś jest stanowczo za dużo, czegoś stanowczo za mato. Coś jest przewartościowane, coś zupełnie pomijane. Mamy na przykład krytyczne pisma o charakterze uniwersyteckim, jak "Teatr" i "Didaskalia", i przemyślnie komponowane antologie bieżącej twórczości i myśli teatralnej, jak "Dialog" czy "Notatnik Teatralny". Na boku zostawiam pomnikowy "Pamiętnik Teatralny", bo trudno go uznać za pismo sensu stricto. Periodyki uniwersyteckie tworzą i zapełniają głównie badacze, analitycy, autorzy nieraz bardzo solennych wypracowań intelektualnych uchodzących czasem za recenzje, czasem za nobliwsze eseje. Ponieważ kaliber myśli uniwersyteckiej wymaga mimo wszystko pewnej przeciwwagi, pisma zatrudniają też błyskotliwych felietonistów, rozładowujących atmosferę profesjonalnej powagi.

"Dialog", jaki jest, wiadomo od półwiecza, bo w sumie, mimo pozorów, zmienił się niewiele. Nie zajmuje się prawie zupełnie komentowaniem bieżącego życia teatralnego, co czynią oba pisma uniwersyteckie, choć z racji rytmu wydawniczego ze sporym naturalnym opóźnieniem. Tu milknę (lecz róg trzymam), bo "Dialog" po to mnie do pisania zatrudnia, żebym trzymał się od niego z daleka. Jeśli ktoś nie rozumie tego paradoksu, widać nigdzie nie pracował.

"Notatnik Teatralny" wypracował formułę numerów tematycznych przy użyciu dowolnych figur literackich, od wywiadu, uczonego portretu, stenogramu z prób, luźnych refleksji po niemal plotki. Całokształt tego edytorskiego zjawiska jest skądinąd fascynujący w swoim cudnym absurdzie. Oto pismo, którego formalna żywość i różnorodność wskazywałaby na ambicje szeroko popularyzatorskie, jest najbardziej z wymienionych periodyków niszowe. Mato dostępne w obrocie handlowym, nadto kwartalne, co dość skutecznie wytrąca je z udziału w bieżącym życiu teatru.

Jest jeszcze oczywiście "Scena", najstarsze polskie czasopismo teatralne poświęcone pospolitemu ruszeniu scenicznemu, często kojarzonemu z amatorskim. Żyje sinusoidalnie. To zamiera, to ożywa, egzystując na poboczu głównych traktów, z kłopotami wydawniczymi i coraz większą nieregulanością, wahającą się między dwumiesięcznikiem a kwartalnikiem.

I to niemal wszystko, jeśli nie liczyć branżowych periodyków w rodzaju "Dramy" - poradnika dla nauczycieli i wychowawców, czy "Teatru Lalek".

Co to oznacza? Ano to, że mamy dumnie sterczący w świetle dnia wierzchołek, a pod nim, w przepastnych głębiach, kryje się ciemna, rozległa i mało rozpoznana teatralna góra lodowa, którą mało kto się interesuje. Ta góra składa się z gorszej części teatrów prowincjonalnych, komercyjnych scen wielkomiejskich, setek przedsięwzięć o półprywatnym, półspołecznym statusie prawno-finansowym, rozmaitych antrepryz jednorazowego albo wielorazowego użytku, teatrów ulicznych, monodramów nierzadko wybitnych artystów chwilowo bezrobotnych, resztek po wielkim ruchu alternatywnym lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz amatorskich i zawodowych kabaretów od Przemyśla po Świnoujście. Kto wie o czymś jeszcze, może dopisać Ach, zapomniałbym. Jest też coś, co się nazywa codziennym życiem teatralnym: dyrekcyjno-aktorskie ruchy personalne, jubileusze zasłużonych twórców, zjazdy, okazjonalne sesje, mniejsze festiwale, spotkania, konfrontacje, afery i akcje protestacyjne.

To coś, rojące się i ilościowo niepoliczalne, nie ma swojego przedstawicielstwa medialnego. Czasem o tym czy owym napisze dziennikarz lokalnej gazety (minutą milczenia uczcijmy zawartość większości działów recenzenckich w tej prasie). Krytycy z tak zwanej górnej półki albo nie chcą się w tym grzebać, bo po co, albo nie mają gdzie.

Było kiedyś, na początku lat dziewięćdziesiątych, takie dziarskie pisemko, nazywało się "Goniec Teatralny". "Goniec" gonił po Polsce i starał się być wszędzie tam, gdzie cokolwiek się działo, od premiery w Zielonej Górze po wyrzucenie dyrektora w Tarnowie. Był zabawny, lekki, nieco rozrywkowy, inteligentny i szybki. "Mówiłem, że jest to brukowiec teatralny. Chciałem pokazywać całą barwność życia teatru, relacjonować wszystko, co ciekawe, dynamiczne w teatrze i naokoło niego. To oznaczało również pisanie o rzeczach

niewygodnych i plotkarstwo" - głosił ojciec założyciel "Gońca", Maciej Nowak. Od tej gazetki zaczęta się osobista kariera ojca, ale dziecko po niecałych dwóch latach wyzionęło ducha. Romantyczny biznesplan się rozsypał, koszta zjadały każdą dotację, maleńka redakcja prawie poszła z torbami.

Kilkanaście lat później pewien biznesmen od samochodów wyłożył sporą kasę na nowy, prawdziwy, solidny miesięcznik teatralny. Nazywał się, jak jeszcze pewnie niektórzy pamiętają. "Foyer" i wychodził w granicach dwudziestu tysięcy egzemplarzy. Nakład gigantyczny, niemal dziesięciokrotnie wyższy od innych branżowych miesięczników. Zgodnie z nazwą pismo zajmowało się zapleczem teatralnym, czyli tym wszystkim, co nie było docelowym produktem w postaci spektaklu. Założona wielobarwność konwencyjna i tematyczna miała zrewolucjonizować polską refleksję wokółteatralną, nie zaniżając poziomu dyskursu ustanowionego przez bratnie miesięczniki. Wychodziło na to, że winno być krzyżówką grzechotnika z bażantem, czyli pismem popularno-wysokoartystycznym. Prawie się udało, gdyby nie to, że dla masowego widza było zbyt drogie i zbyt eleganckie, a dla środowiskowych intelektualistów komercją poniżej ich godności osobistej. Reklamodawcy nie widzieli interesu w umieszczaniu tam swoich ogłoszeń, wydawcy próbowali rozgłosu poprzez darmowe rozdawnictwo większości nakładu, co nie wzbudzało zaufania, aż fundator się znudził mamonożerną zabawką i zamknął interes.

1 tak zakończyły żywot dwa pisma usiłujące zejść poniżej uniwersytetu teatralnego oraz prasy zarezerwowanej dla inteligencji mającej teatr za boski Olimp ducha.

Nie ma (nigdy zresztą nie byto) żadnego tygodnika teatralnego, gdzie można by raz wchodzić na wierzchołek góry, raz schodzić pod wodę w poszukiwaniu nieobliczalnych niespodzianek. I być oczywiście nie może, bo nakład kosztów wielokrotnie przewyższałby zyski, a państwo, które jako jedyne byłoby stać na taką fanaberię, zawsze wyciągnie dobry argument w postaci utrzymywania większości obecnych pism. Przygoda z "Foyer" pokazała, że prywatny biznes może mieć, owszem, szczytne kaprysy, ale ta łaska na zbyt pstrym koniu jeździ.

I chyba tak już zostanie. Nie miejmy złudzeń, w świecie rynkowego rachunku ekonomicznego jakiekolwiek pismo popularnoteatralne - jako równoważnik dla elitarnych miesięczników - nie ma większych szans. Państwo jako mecenas skuteczniej ulegnie argumentowi o ochronie "najwyższych wartości kulturalnych", niż skłoni się do finansowania czegoś, co choć z daleka pachnie możliwością rynkowej komercji.

Od czegóż jednak kosmiczny cud w postaci ziemskiej homeostazy! Oto dla wyrównania rachunków przyroda data nam niezgorszy prezent: internet, a w nim takie ruchliwe coś, co nazywa się e-teatr. To wprawdzie nie jest żadne pismo, ale jak ktoś chce się dowiedzieć tego, czego nie znajdzie w "Dialogu" albo "Didaskaliach", niezmordowane chińskie krasnoludki, które siedzą w środku Internetu i kręcą tym całym interesem, na pewno mu znajdą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji