Artykuły

Mieszczuchy, lubcie nas!

"Usadowił się pośrodku sali, chwycił banjo i bezbłędnie naśladując ludowy akcent bawarski, potwornie donośnym i ostrym głosem zaczął rzucać swoje ballady w twarz publiczności. Mówiły o codziennych wydarzeniach życia szarego człowieka, tak jak wyglądało ono w wielkim mieście i jak nie przedstawiano go nigdy przedtem. Lekkie i złośliwe, pisane jakby od niechcenia, wiersze te były pełne wyrazu i nie ukrywanego zuchwalstwa".

Taki portret młodego Bertolta Brechta przetrwał na kartach powieści Liona Feuchtwangera "Sukces". Portret z czasów, gdy Brecht - wówczas dopiero u progu kariery - występował w rozmaitych lokalach i kabaretach, w których tętniło życie Republiki Weimarskiej. To tutaj właśnie rozwścieczeni młodzi artyści prowadzili okrutny rozrachunek ze społeczeństwem kupców i żołdaków, odpowiedzialnych za niedawną wojenną katastrofę i wszystkie jej następstwa - nędzę i deprawację mas, fortuny spekulantów. Kabaretowa bohema oddychała atmosferą gniewu, protestu i cynicznej drwiny.

W tym klimacie buntu rodziły się pierwsze dramaty Brechta, który z doświadczeń kabaretu czerpał pełnymi garściami. Oczywiście, w "Operze za trzy grosze" był to już bunt trochę okiełznany. Nie przypadkiem premiera "Opery" stała się spektakularnym sukcesem - a nie teatralnym skandalem, jak wcześniejsza premiera "Baala", Oskarżenia kierowane pod adresem niemieckich mieszczuchów zyskały tu atrakcyjną teatralną formę, która zapewniła przedstawieniu aplauz - mieszczuchów właśnie. Forma pozostała atrakcyjna po dziś dzień - przekonuje o tym spektakl w teatrze Ateneum. Ogląda się go z przyjemnością - akcja toczy się wartko i dyna-micznie, songi zbierają zasłużone oklaski. Jest w tym przedstawieniu wiele efektownych scen. Rzecz rozpoczyna się starannie stylizowanym obrazem "Lamentacji o Mackie Majchrze": pierwsze wersy śpiewa wysokim, dziecięcym sopranem grupki, małych uliczników, potem pieśń podchwytuje uliczna orkiestra i wówczas całość gwałtownie przybiera na sile, budząc odległe skojarzenia ze słynną sceną z filmu "Kabaret", podczas której gwałtownie i groźnie narasta melodia "Tomorrow belongs to me". Cytat pastisz, mniej lub bardziej dyskretna parodia pojawia się w tym spektaklu dość często - Krzysztof Zaleski żartobliwie igra to z konwencją operetki czy wręcz opery, to znów filmowego melodramatu. Z powodzeniem mnoży też sceniczne dowcipy i cyzeluje szczegóły, zwłaszcza w scenach zbiorowych - prostytutki są dość jaskrawo i komicznie zindywidualizowane, sylwetki żebraków opracowane z fantazją. Wszystko to niewątpliwie podnosi widowiskowe walory spektaklu, czemu służy też rozbudowana, barwna pomysłowa scenografia - gdy podczas wesela Mackie'ego i Polly (Piotr Machalica i Agnieszka Wosińska) w ciemnościach rozbłyskują "kryształowe" żyrandole, na widowni słychać szmer zachwytu.

Ładne przedstawienie. Może nawet trochę zbyt ładne... Bo wydaje się, że efektowna teatralna forma skutecznie złagodziła i rozmyła gorzkie, gniewne przesłanie dramatu. Nie, iżby teatr nie wierzył w jego aktualność - przeciwnie, Brechtowskie, antymieszczańskie filipiki aktorzy kierują wprost do widowni, w spektaklu można dostrzec akcenty pozwalające utożsamić rzeczywistość "Opery" z tą, którą znamy z autopsji: Peachumowie (Krystyna Tkacz i Marian Kociniak) śpiewają "Wstań, o chrześcijaninie, wstań" na tle feretronu, obraz nasuwa myśl o współczesnych dewotach. A jednak i tej, i następnym scenom dziwnie brakuje pasji, żaru, drapieżności.

Bo też aktorzy wyraźnie nie chcą wzbudzać niechęci do swych bohaterów, gorliwie starają się raczej o sympatię wi-downi. Postaci charakterystyczne tworzy właściwie tylko para Peachumów - ale i w tym wypadku oglądamy nie tyle odpy-chające, ile zabawne sylwetki. Mackie Machalicy należy do kategorii konwencjonalnych amantów - jest nienagannym dżentel-menem, trudno uwierzyć, że zarazem - bezwzględnym bandytą. Maria Pakulnis w roli Jenny gra raczej oszałamiającą femme fatale niż dziwkę z charakterem. Polly Wosińskiej to subtelna, łagodna panienka z dobrego domu, nie zaś - obdarzona tempe-ramentem dziewczyna z Soho. Te korekty są tak konsekwentne, że odpowiedzialnością za nie nie sposób obciążyć wyłącznie aktorów - chyba kryje się za tym wola reżysera. Reżysera, który najwidoczniej postanowił raczej usatysfakcjonować gusta publiczności niż je prowokować i wyśmiewać. Nic dziwnego, że z tak pomyślanej "Opery" wyparował Brechtowski bunt i gniew. No cóż, ale też nasz współczesny teatr niewiele ma wspólnego z niemieckim kabaretem lat 20. Niechętnie błąka się po manowcach protestu, stanowczo woli przebywać na salonach kompromisu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji