Artykuły

Beckett, Tabori, Gogol

Entuzjastyczny okrzyk: "Autor! Autor!" wyrywa się z ust publiczności co najwyżej na spektaklu premierowym. I to pod warunkiem, że autor żyje! Bo do teatru chodzi się głównie na aktora. Zdarza się jednak, że afisz teatralny elektryzuje nazwiskiem autora. Tak jest w przypadku Samuela Becketta.

Ostatnią premierę Teatru Dramatycznego w Warszawie, "Szczęśliwe dni" tegoż autora, wyreżyserował Antoni Libera, "beckettolog" z krwi i kości, który od lat ślęczy z lupą krytyka nad każdym jego przecinkiem. Na scenie legenda teatru - Maja Komorowska - w roli Winnie. Partnerują jej na zmianę w półniemej roli Willego Andrzej Ferency i Krzysztof Kołbasiuk.

Jedyna dekoracja to wielka pryzma piachu, jedyny rekwizyt - damska torebka. W dwugodzinnym monologu Winnie, zapadając się w piaszczysty bezmiar, ogląda swoje gasnące życie. Dzień po dniu, z niezmiennym uporem dopisuje radosną ideologię do nieradosnej rzeczywistości. Wymamrotaną pospiesznie poranną modlitwę kończy uparcie optymistyczną kwestią: "Znów będzie szczęśliwy dzień!" Tylko jej oczy zioną bezmiarem smutku. Ten groteskowy heroizm czyni ją tyleż żałosną, co bliską nam wszystkim, którzy próbujemy codziennie od nowa nadać sens swojej rozchwianej egzystencji.

A jednak spektakl zawodzi. Zarówno tych, którzy szukają tu konfrontacji z teatralną przeszłością jak i młodych, dla których ten właśnie Beckett to pierwszy krok do wtajemniczenia. Znawcy literatury niekoniecznie muszą sprawdzać się w teatrze, reżyser-teoretyk nie pomógł znakomitej aktorce w znalezieniu klucza do tekstu. Wysokich lotów filozofia Becketta wymaga przede wszystkim niezwykłej prostoty, wewnętrznej prawdy. Tego w chłodnym przedstawieniu Libery brakuje. Może więc odkurzajmy mity z mniejszym pietyzmem, ale tylko wtedy, gdy stać nas na to, by tchnąć w nie duszę!

George Tabori, Żyd, wieczny tułacz, to kolejny autor, którego publiczność polska poznała od najlepszej strony. Urodzony w Budapeszcie, podejmuje edukację w Berlinie, by po emigracyjnym epizodzie w Anglii zadebiutować jako pisarz w Ameryce! W jego sztukach ton drwiny kryje dramat człowieka, którego doświadczenia nie prowadziły do budujących wniosków. "Peepshow" to druga premiera Teatru Rozmaitości odbudowanego wreszcie po nieszczęsnym pożarze przed laty, gdzie przeniósł się znany z awangardowego repertuaru Teatr na Szwedzkiej. Nazwisko Henryka Baranowskiego, tu reżysera, inscenizatora i scenografa w jednej osobie, obiecuje doznania spoza konwencjonalnego obszaru teatralnego. Afisz nie wabi nazwiskami gwiazd. Jak przystało na "underground" spektakl jest kolażem wielu twórczych zamysłów. Wplecione w tekst sztuki zmysłowe sonety Szekspira, patetyczna muzyka wiolonczeli i skrzypiec jako ilustracja do śmiałych scen erotycznych, dobre role, zwłaszcza Moniki Niemczyk, ciekawe rozwiązania przestrzenne to niewątpliwie walory tego spektaklu dla amatorów. Jeśli coś rozczarowuje to, o dziwo, tekst! Jakby autor bez przekonania powtarzał to, czego wcześniej nie udało mu się wyrazić celniej i błyskotliwiej: że życie to pułapka i najchętniej, tuż po urodzeniu, powróciłoby się co prędzej do tona matki. A szyderstwo z losu jest jedyną formą obrony!

I wreszcie Gogol. Żywiołowy, przenikliwy, brawurowo zagrany przez zespół Teatru Współczesnego. Ostatnia premiera na Mokotowskiej, "Martwe dusze" w reżyserii Macieja Englerta, to przykład teatru jaki już niestety odchodzi w przeszłość. Teatru "całą gębą", w którym wszystko jest ważne: od ustawienia świateł po guzik w surducie. Profesjonalizm? Wierność tradycji? Zanikająca już umiejętność wdrażania całemu zespołowi niemodnej postawy bycia teatrem serio?

A przecież nie jest to po prostu granie "po bożemu". Reżyser po mistrzowsku buduje rytmy (wspomagany świetną muzyką Zygmunta Koniecznego), rysuje dynamiczne sytuacje. Od wyciszonego prologu przez popisowy "kontredans widm" po grymas zdumienia zastygłego w finale Cziczikowa. Łomnicki nazywał to realizmem komponowanym. W bogatej galerii postaci nie ma właściwie słabych punktów. Od grającego główną rolę Cziczikowa - Krzysztofa Kowalewskiego przez solistyczne popisy Zbigniewa Zapasiewicza, Marty Lipińskiej czy Marka Bargiełowskiego. A przecież nie sposób nie wyróżnić niezwykłej kreacji Bronisława Pawlika w nikczemnej, a jednak wzruszającej postaci Pluszkina.

Nie nudzą się także ci widzowie, którzy w teatrze szukają znaku naszych czasów. Jakiż ten Gogol aktualny. Bez współczesnego kostiumu, bez mrugania do publiczności! Te same szwindle, te same układy, te same płotki i rekiny w mętnej wodzie łowią tłuste ryby! System stworzony przez matuszkę Rosję zagnieździł się znakomicie!

Z bezlitosnych obserwacji autora wyziera lustro, w którym przegląda się nasz żałosny świat! Spektakl zbiera brawa. Gromkie i zasłużone!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji