Artykuły

Jesienny przegląd teatralny

Sezon swego siedemdziesięcio-pięciolecia otworzył Teatr im. Słowackiego w Krakowie komedią Durrenmatta "Meteor". Jest to rzecz o człowieku, laureacie Nobla, wielkim pisarzu, który nie może umrzeć, chociaż wszyscy wokoło, sławy medyczne, przyjaciele, wydawcy i krytycy, wielokrotnie stwierdzają i obwieszczają jego śmierć, wyrażając swe ubolewanie, mniej lub bardziej fałszywe. A więc zupełnie to samo, co od lat dzieje się z teatrem; mam teraz na myśli, rzecz prosta, nie tylko Teatr im. Słowackiego, również odznaczany orderami lecz wciąż rozsyłający zaproszenia na nowe premiery. Wolfgang Schwitter jednak, ów pisarz, a raczej aura jaka go otacza, aura nudy, beznadziejności i znużenia o zabarwieniu lekko metafizycznym, ma jeszcze tę właściwość, że zabija wszystkich, którzy się z nią zetkną, a zetknąć się muszą, winni bowiem oddać ostatni hołd dostojnemu nieboszczykowi. Na szczęście widzom teatralnym to nie grozi, nie zawsze przynajmniej grozi tak bezpośrednio...

Komedia Durrenmatta może być albo śmieszna albo niesmaczna. Śmieszna byłaby wtedy, gdyby w ostrym tempie zagrali ją świetni aktorzy, nie pozwalając, by ze sceny dotarł na widownię banał, z jakiego utkane są ich role, łącznie, oczywiście, z rolą główną. Niesmaczna staje się wtedy, gdy widz zdoła się zorientować, jakim to rodzajem humoru traktuje go autor. Te wieńce pogrzebowe i prymitywny erotyzm, te rozmowy o klozetach hotelowych, które są jakoby czyściejsze od rzemiosła literackiego, to zrzucanie ze schodów i niemalże wzajemne kopanie się w zajdek. Oczywiście, za tym wszystkim może się kryć jeszcze "żart, ironia i głębsze znaczenie" (tytuł modnej kiedyś komedii niemieckiego romantyka Christiana Grabbe). Tyle, że nie zawsze dopisuje ochota, aby słuchać czy szukać tych żartów, ironii i znaczeń. Więc teatr, który niezbyt musi się dziś liczyć z publicznością, ma jednak mocne alibi: rozrywka, nieszkodliwa rozrywka za wszelką cenę!

W głównej roli wystąpił Jerzy Kaliszewski i w pierwszych scenach budził tylko sprzeciw pewną podniosłością tonu, jak gdyby swego bohatera od razu widział kabotynem. Jednakże w scenach ostatnich aktor nagle potraktował Schwittera poważniej. Spoza banałów autora, spoza tej pozy, w jaką aktor wyposażył swą postać, wyjrzała prawdziwa twarz zmęczonego człowieka, zamęczanego i nie znajdującego ucieczki. Teraz Schwitter stał się jak teatr: nie sposób go zlikwidować, chociaż sam się męczy i otoczeniu zatruwa życie. Tylko taką metaforę można z pewną satysfakcją wyczytywać w tej sztuce, w tym przedstawieniu - i za to właśnie, że można, chwalę oschłe, szydercze aktorstwo Jerzego Kaliszewskiego.

Reżyserowała "Meteora" Irena Babel. Scenografię projektowała Barbara Stopczanka: poddasze, na którym rzecz się odbywa, zapełniła ogromnymi aktami kobiet, tak niesmacznymi, jak to sobie wymyślić potrafi tylko kobieta. A przecież zgodnie z tekstem i zgodnie z akcją oglądaną na scenie pozowała do nich dziewczyna, którą Teresa Budzisz-Krzyżanowska pokazywała z niemałym wdziękiem.

JAK SZCZUR

Nuda, znużenie, bezsilność, obrzydzenie. Pisząc o swoim laureacie Nobla Durrenmatt utrafił w jakiś ważny punkt psychicznego obezwładnienia. Ale publiczność żąda komedii, trzeba jej więc dać - komedię za wszelką cenę! Przypomina to po trosze zaułek, w jakim dokonali żywota niektórzy nasi modernistyczni scenopisarze. Oni także mieli wówczas niezły węch do nowych i wcale istotnych powikłań ludzkiego losu. Ale i ich gubiły przyzwyczajenia ówczesnej publiczności, dostępne jej schematy i pojęcia, jakimi należało się posłużyć, aby zostać przyjętym, zrozumianym i gnanym. Nie tylko Durrenmatt spośród pisarzy szwajcarskich usiłuje w ten sposób właśnie, wejściem w nieszkodliwe schematy komedii, nawet farsy, uczynić swoje obrzydzenie strawniejszym, by tak powiedzieć, dla publiczności.

Stary Teatr wystawił właśnie "Biografię" Maxa Frischa, ziomka i współzawodnika poprzedniego autora. Pomysł Frischa również jest na swój sposób bezbłędny. Kurmann, pewien intelektualista, jest niezadowolony; ze swojej biografii, chciałby ją zmienić, raz jeszcze lecz teraz już właściwie przeżyć swoje życie. Kto mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że nie chciałby mieć takiej szansy? Dzisiaj?! Ale tzw. mądrość ludowa od dawna znalazła już odpowiedź na podobne zachcianki, mianowicie, że wszystko odbyłoby się zupełnie tak samo; także w tym drugim, poprawionym życiu. I Frisch bardzo nowocześnie składając swą sztukę powtarza tylko tę mądrość. Jego Kurmann, zachodni intelektualista, w jednym punkcie zmienia swój życiorys: wstępuje do partii komunistycznej. Nie skłoni to jednak ani żony do wierności, ani jego samego do zrzucenia bonżurki i bamboszy, w których teraz zamiast prac naukowych pisze odezwy, ani wreszcie nie ominie go klęska współczesnej cywilizacji: rak. Jest to jedyna chyba sztuka o śmierci, pozbawiona sakry metafizycznej i wszelkiego sensu ideowego, więc o śmierci szczura. Gdy umierał na raka Bułyczow, wraz z nim waliła się stara Rosja. Gdy umierają bohaterowie Becketta, nawet na śmietniku, odbywa się to rytualnie: "Końcówka" jest tragedią, ponieważ pod pustym niebem dwie ludzkie istoty szukają porozumienia, a więc siły zdolnej podtrzymać ten pusty firmament, by nie zawalił się na nie i na świat. Kurmann umiera w zgiełku ludzkim, lecz sam się pozbawił pociechy metafizycznej, umiera opuszczony i bezsensowny. Jak szczur.

Trudno powiedzieć, że horyzont Frischa jest w tej sztuce tragiczny albo katastroficzny, jest po prostu ograniczony. I nie byłby chyba wart uwagi, skoro mimo swego ograniczenia stara się ogarniać sprawy przecież niemałe: życie i śmierć; nie byłby wart uwagi, gdyby ta sztuka nie stanowiła jeszcze znakomitego instrumentu aktorskiego. Role Kurmanna, który zyskał szansę powtarzania, nie odtwarzania, epizodów swego życia, jego żony i Rejestratora mogą stać się studyjnym niemal materiałem precyzji i kunsztu wykonawczego.

Tę pierwszą prowadzi Antoni Pszoniak bogato różnicując nastroje osaczenia, w jakim znalazł się jego bohater. Jako Rejestrator Jerzy Nowak jest subtelnym przeciwnikiem i ostrym dyskutantem Kurmanna; bardzo szatańskim i podstępnym mierniczym dobra i zła na szalach ostatecznej sprawiedliwości, bo ta sztuka jest niczym innym przecież jak sądem Ostatecznym, tyle że pozbawionym działania łaski. Ewa Ciepiela znakomicie rozegrała koncepcję reżyserską niewiernej żony; jeśli zamiar reżysera sprowadzał się do tego, by umęczyć Kurmanna krzyżem drewnianym. Reżyserował przedstawienie Serge Nicoloff ze Szwajcarii, chwalebnie składając jego ciężar na barki aktorów. Dekoracje Wojciecha Krakowskiego nie pozbawione rozmachu, acz dla porządku zaznaczyć wypada, że dość obojętne wobec wewnętrznego, a nie tylko scenicznego, planu sztuki.

JAK CYRK

Tylko o aktorach - i sprawnym reżyserze - myślał zapewne Peter Schaffer, jeden z nowego pokolenia angielskich scenopisarzy, komponując swoją "Czarną komedię". Żadnych ambicji, żadnego "wyższego sensu": czysta gra, która polega na tym, że aktorzy na jasnej scenie mają się zachowywać tak, jak gdyby było ciemno. A my, na widowni, mamy po prostu uwierzyć w to, że w tamtym pokoju, na scenie, wysiadły stopki i oni się wzajemnie nie widzą. Aktorzy muszą o tym przekonać. Czy przekonali? Aż za bardzo. Zespół pod reżyserską kontrolą Zygmunta Hubnera: szczegóły w afiszach.

Wraz z "Czarną komedią" wystawiono "Niewinne kłamstwa" tegoż autora. I tu już znalazło się trochę tak zwanych ambicji (prawda, kłamstwo, sens istnienia, etc). Autorskie: wróżka sprzeniewierza się swemu rzemiosłu i wróży chłopcu poznawszy wprzód jego historię. Historia okazuje się zmyślona, wróżba fałszywa, więc wróżkę, zdemaskowaną, ponosi sentymentalizm: idź, chłopcze, kochaj, choćbyś miał za to zapłacić. Romana Próchnicka, reżyserka, ten sentymentalizm skojarzyła z farsą. Nawet najlepsza farsa jednak, a cóż dopiero szwarccharakter z wąsikiem i długowłosy amant, który twierdzi, że tylko pochodzenie robotnicze może zapewnić popularność piosenkarzowi - więc nawet najlepsza farsa nie dorówna jednak temu typowi humoru, jaki produkują aktorzy, którzy udają, że chodzą po omacku. I prawda i kłamstwo i sens istnienia przegrywają tutaj - nie tylko dlatego, że akurat tak banalne - walkowerem (czy tak się to nazywa w języku olimpijczyków?). I słusznie, że przegrywają. Wcale się nie dziwię ludziom teatru, że chcą teraz sprawdzać swe umiejętności głównie w zakresie działań fizycznych. Tylokrotnie narzekano, że giną one wśród aktorów...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji