Artykuły

Interpretacje A.D. 2010

XII Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach. Pisze Aneta Głowacka w Śląsku.

Tegoroczne "Interpretacje" nie zakończyły się spektakularnym sukcesem jednego spektaklu, nie wyłoniły reżyserskiej osobowości, która zdystansowałaby pozostałych uczestników konkursu, raczej przywołały widmo kryzysu, które smętnie snuło się po foyer Teatru Śląskiego i w przestrzeniach budynku telewizji. Stworzyły też pole do rozmaitych spekulacji: kto i w jaki sposób powinien wybierać spektakle do konkursu? jak często festiwal powinien być organizowany? kto i z jakimi kompetencjami powinien być jego dyrektorem? czy wreszcie, dlaczego miasto, które od kilku lat obiecuje poprawę infrastruktury, do tej pory nie zadbało o salę teatralną, która odpowiadałaby na zapotrzebowania współczesnych twórców teatralnych - coraz chętniej i częściej opuszczających scenę i widownię a la italienne - tym samym dokonując negatywnej selekcji uniemożliwiającej organizatorom zaproszenie niektórych tytułów. Nie wątpię również, że pojawiała się lista następców obecnego dyrektora festiwalu i druga - lista ich kontrkandydatów.

W tym roku, po raz drugi, w historii liczącego dwanaście lat festiwalu nie przyznano głównej nagrody, Lauru Konrada, czyli żaden z sześciorga uczestników nie zdobył przychylności większości z pięciorga jurorów. Chociaż tej nagrody nie przyznano również w 2000 roku, to - jak podkreślano w dziennikarskich komentarzach - ówczesny werdykt był wynikiem starcia dwóch osobowości i wizji teatru: Piotra Cieplaka i Jarosława Żamojdy. Tegoroczna edycja do takiego starcia nie doprowadziła, chociaż pojawiły się spektakle, które w tym roku odwiedziły i pewnie jeszcze odwiedzą niejeden festiwal (za chwilę rozpoczną się Warszawskie Spotkania Teatralne, na których będzie można zobaczyć niektóre z zaproszonych na Śląsk przedstawień).

Nagrody nie przyznali również akredytowani przy festiwalu dziennikarze, którzy w zamian wręczyli dwa wyróżnienia: Barbarze Wysockiej za "Pijaków" i Łukaszowi Witt-Michałowskiemu za "Ostatniego takiego ojca" [na zdjęciu]. Tylko nagroda publiczności nie ulegając dewaluacji, powędrowała do Łukasza Witta-Michałowskiego. Spektakl został nagrodzony również "mieszkiem" przez Andrzeja Dziuka, dyrektora Teatru im. Witkacego z Zakopanego.

Zrealizowany na podstawie tekstu Artura Pałygi lubelski spektakl dotyka traumy nieszczęśliwego dzieciństwa, na straży którego stoi apodyktyczny ojciec-wojskowy. Wędrówka w przeszłość nad trumną zmarłego ojca stopniowo ujawnia patologię rodziny podporządkowanej wojskowej musztrze, ćwiczonej pod pręgierzem nakazów i zakazów, ubezwłasnowolnionej przez domową przemoc. Konkluzja z tej podróży jest o wiele gorsza niż poszczególne stacje drogi krzyżowej (przedstawienie składa się z kilkunastu scen zszytych motywem muzycznym). Według reżysera, ojca - nawet najbardziej toksycznego - nosimy w sobie. W ostatniej scenie ojciec przemawia ustami małego chłopca, a platformy z widzami ponownie zjeżdżają się ze sobą, ukrywając pod spodem trumnę z ciałem.

Najwięcej, bo aż dwa mieszki (od scenografa Jerzego Juka-Kowarskiego i pisarza Janusza Głowackiego) otrzymało przedstawienie "ID" w reżyserii Marcina Libera, zrealizowane w Teatrze Współczesnym w Szczecinie w koprodukcji z Teatrem Łaźnia. Nowa w Krakowie oraz Temps D'images 2009/CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie. "ID" to z jednej strony określenie na ludzką podświadomość, dziedziczne i wrodzone wyposażenie psychiczne z nieodłącznymi popędami, z drugiej skrót, przywołujący pojęcie tożsamości (ang. identity). Spektakl składa się z trzech przeplatających się nawzajem opowieści osób o zachwianej tożsamości: Heidi, sportsmenki z NRD, która pod wpływem dostarczanych jej ciału sterydów wyglądem zaczęła przypominać mężczyznę i ostatecznie podjęła decyzję o fizycznej zmianie tożsamości; Sylwina - Żyda, który występując w gejowskich klubach dla Niemców w estradowych strojach zmarłej siostry, ratuje nie tylko życie, ale i pamięć o bliźniaczce; i Marii od cegieł - byłej przodowniczki pracy z Nowej Huty, którą ciężka praca na budowie przeobraziła w babo-chłopa, pozbawiając godności i szacunku dla samej siebie. Spektakl sytuujący się na pograniczu teatru, performance i multimedialnego widowiska (zwierzeniom bohaterów towarzyszą wyświetlane w tle projekcje i zdjęcia), zajmuje się głównie tematem tożsamości narzuconej, często rozchwianej przez zewnętrzne, niezależne od człowieka okoliczności. Drugi, nie mniej istotny wątek buduje zawieszone w spektaklu pytanie o to, co człowiek - manipulując procesami natury - zrobił ze swoim wspaniałym światem.

Spektakl "Pijacy" w reżyserii Barbary Wysockiej z Narodowego Starego Teatru w Krakowie otrzymał "mieszek" od Agnieszki Glińskiej. Uzasadniając wybór, jurorka doceniła pracę reżyserki ze starym, natrętnie dydaktycznym tekstem Bohomolca, a także umiejętność schowania się za światem przedstawionym. Mieszek od Krystyny Meissner (m.in. założycielki i dyrektorki dwóch największych międzynarodowych festiwali w Polsce) powędrował do rąk Krzysztofa Rekowskiego, który został doceniony przez jurorkę za niełatwą adaptację prozy Iwaszkiewicza. Moim zdaniem, w zestawie sześciu konkursowych przedstawień "Panny z Wilka" były produkcją najbardziej tradycyjną w formie i pozbawioną emocji. Wśród szczebiotu kobiet, gry na pianinie i pobrzękiwania ustawianej na stole porcelany przepływały wspomnienia Rubena. Aż dziw, że z kobietami sztucznymi jak sklepowe lalki cokolwiek i kiedykolwiek go łączyło.

Bez echa przeszło przedstawienie Agnieszki Olsten - według mnie - w interesujący sposób, bliski teatrowi ruchu, a jednocześnie nietypowy dla aktorów dramatycznych, uruchamiającej ciało aktora. Relacje między postaciami przekładały się na fizyczny wysiłek aktorów, którzy niejednokrotnie musieli wspinać się po ustawionej pochyle scenografii.

Spektaklem, o którym warto wspomnieć, chociaż nie pojawił się w nurcie konkursowym festiwalu jest "Samotność pól bawełnianych" w reżyserii Radka Rychlika. Połączenie koncertu rockowego z teatrem okazało się doskonałą formą dla tekstu francuskiego autora Bernarda-Marii Koltesa, rozpracowującego deal jako podstawową płaszczyznę relacji międzyludzkich. Zapętlający się dialog między dealerem i klientem w wykonaniu kieleckiego teatru przeobraża się w pokrętną historię o miłości. W tym miejscu zgadzam się z Krystyną Meissner, że spektakl był dobry i ciekawy, ale byłby jeszcze lepszy, gdyby w jego połowie reżyser się w sobie nie zakochał i wcześniej zakończył przedstawienie.

Klamrę festiwalu, jak co roku, stworzyły spektakle mistrzowskie: Czechowowska "Sztuka bez tytułu" w reżyserii Agnieszki Glińskiej z Teatru Współczesnego z Warszawy i najnowsza, jeszcze przedpremierowa produkcja Mikołaja Grabowskiego "O północy przybyłem do Widawy... czyli Opis obyczajów III", kolejne, utrzymane w stylistyce poprzednich części, spotkanie reżysera z księdzem Kitowiczem i kulturą osiemnastowiecznej Polski. Na tle spektakli konkursowych, nie można tym przedstawieniom odmówić sprawności warsztatowej i spójności stylistycznej, chociaż niektóre rozwiązania w spektaklu Agnieszki Glińskiej są nie tylko mało konsekwentne, ale jakby wycięte z teatru z poprzedniej epoki: stylizacja na XIX-wieczny kostium, baczki i sukienki z podniesionym stanem, fontanna na środku sceny jako element dekoracyjny, wreszcie mówienie aktorów przez widza (nijak później niewykorzystane) na tle w tym miejscu zbytecznej scenografii. Szkoda, że na festiwalu sztuki reżyserskiej utartym zwyczajem stało się prezentowanie jako spektakli mistrzowskich głównie inscenizacji konserwatywnych, tradycyjnych w formie i interpretacji. Przecież w rozwoju sztuki reżyserskiej niekoniecznie chodzi o docieranie młodych twórców do takiej poprzeczki.

Nie da się nie zauważyć, że festiwal od jakiegoś czasu ulega marginalizacji, traci rozmach i znaczenie. Nie jest to tylko zła wola Jacka Sieradzkiego, obecnego dyrektora, który z "Interpretacji" zrobił festiwal istotny i odważny, zapraszając bezkompromisowych, otwartych twórców, ścierających swoje wizje teatru z mieszczańskimi gustami lokalnych teatromanów. Dobrze pamiętam jak fukano na spektakle Mai Kleczewskiej czy Jana Klaty, którzy obecnie są jednymi z najważniejszych polskich reżyserów.

Jacek Sieradzki jeździ po Polsce i wie - taką mam nadzieję - co w teatralnym świecie piszczy. Rzecz jasna, w kontekście tegorocznej, słabszej edycji nie od rzeczy wydaje się pomysł z kolegium selekcjonerów, które decydowałoby o doborze konkursowych przedstawień. Zawsze jest się o co spierać, a co kilka głów to nie dwie, i ostateczny kształt festiwalowego programu jest mniej subiektywny.

Dlaczego na tegoroczny festiwal nie zaproszono innych tytułów? Może był problem z zapewnieniem warunków technicznych, a może kluczową rolę, jak zwykle, odegrały finanse. Może Kaspar Barbary Wysockiej z Teatru Współczesnego z Wrocławia spodobałby się festiwalowej publiczności bardziej niż "Pijacy" z Teatru Starego z Krakowa, a może hitem okazałoby się "Solaris" w reżyserii Natalii Korczakowskiej z TR Warszawa albo wałbrzyskie "Niech żyje wojna!!!" duetu Monika Strzępka - Paweł Demirski? Może trzeba było pomyśleć o spektaklu Michała Borczucha? A może poprzedni rok, wbrew temu, co mówił Łukasz Drewniak przed festiwalem, nie był specjalnie obfity w sztuki dobrze skrojone, domknięte. Młodzi twórcy raczej poruszali się po terytoriach eksperymentu, poszukując nowego języka, nadwyrężając konwencje, sprawdzając możliwości teatru i widza, i nie od rzeczy jest pomysł organizowania festiwalu co dwa lata.

Ten festiwal był, i dobrze by tak zostało, papierkiem lakmusowym zmieniającego się teatru. Zderzał gusty w dużej mierze konserwatywnej publiczności z nowymi sposobami teatralnego przekazu, wpuszczał powietrze w lokalne przyzwyczajenia, konfrontował z innym teatrem. W tym sensie dobrym pomysłem okazało się zaproszenie do rywalizacji o względy widzów i jurorów przedstawienia ze Śląska, wytypowanego przez lokalnych publicystów. Dobrym, bo stwarzającym okazję do konfrontacji, której pozbawione są śląskie produkcje, z przyczyn artystycznych rzadko zapraszane na ogólnopolskie festiwale. Dobrym, chociaż niestety pokazującym głównie niedostatki tutejszego teatru, ale za to być może dopingującym do podnoszenia poziomu?

W zeszłym roku po raz pierwszy skorzystano z szansy, jaką ten festiwal stwarzał od lat - zaproszenia do współpracy jego laureatów. Teatr Śląski wręczył "Zaproszenie od Stanisława" Gabrielowi Gietzky'emu, jego projekt ma być realizowany w tym roku. Niestety, podczas finału XII edycji - tłumacząc się powodami finansowymi - dyrekcja teatru już tej nagrody nie wręczyła.

Kiedy na koniec robi się rachunek sumienia z poprzednich edycji festiwalu żal, że z jego afisza bezpowrotnie zniknęły spektakle teatru telewizji. Chociaż z drugiej strony - w kontekście obecnej polityki TVP może to i szczęście - bo kto by wytrzymał Scenę Faktu Bis, skoro o produkcjach pokroju "Krawca" wg Mrożka w reżyserii Michała Kwiecińskiego na razie można tylko pomarzyć.

Publiczność i obserwatorzy narzekają na brak wybitnych przedstawień, organizatorzy na małe zainteresowanie śląskich widzów, którzy chętnie i tłumnie oglądają spektakle rozrywkowe a niekoniecznie garną się do teatru wymagającego, proponującego dialog, ale i oczekującego refleksji. Gdy spojrzeć na to z tej perspektywy, pod znakiem zapytania staje sensowność organizowania takiego festiwalu na Śląsku. Czy warto go o robić i dla kogo? Na pewno warto, chociaż problem, jak zwykle, tkwi znacznie głębiej aniżeli edycja jednego festiwalu i przestrzeń jednego tekstu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji