Artykuły

Janda pali i... pali

Kiedy chodzi o przyszłość rodzinnego majątku szacowanego na ponad 180 milionów dolarów i 23 tys. akrów najżyźniejszej ziemi, wówczas jest prawie pewne, że w rodzinie musi dojść do ujawnienia różnicy zdań. Znamy to z wielu przykładów oraz z... "Dynastii". W takim sensie przypomniana przez Andrzeja Rozhina "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu" Tennessee Williamaa nie jest żadnym odkryciem czy repertuarową rewelacją. Ale nie o to w najnowszym przedstawienia Teatru Powszechnego chodziło.

Twórcy spektaklu mieli zapewne inne cele. Chodziło o zrobienie takiego teatru, o którym można by powiedzieć, że jest w nim tak "jak w życiu". Psychologiczna prawda postaci, naturalistyczna niemal gra aktorska, brutalność językowa, prawdopodobieństwo sytuacji, zgodność dramaturgii teatralnej z dramaturgią życia. Osobiście nie przepadam za tego typu teatrem, czy taką konwencją sztuki, ale być może spotyka się ona z większym zrozumieniem publiczności. A jej faktyczne, czy domniemane gusty liczą się teraz najbardziej.

Powstało więc przedstawienie solidne, trochę w starym stylu, przyzwoicie zagrane, wyreżyserowane, z naturalistyczną scenografią Anny Rachel "odrobioną" jak z prawdziwego "domu plantatora", który, jak się rzekło, może konkurować gustem i majętnością z samym "ojcem Dynastii".

Dla publiczności najważniejsi w tym przedstawieniu są aktorzy. Krystyna Janda (Margaret) gra tytułową "kotkę" prawdziwie, "jak w życiu", w praktyce sprowadza się do tego, że zapala papierosa od papierosa, chyba ze 12 razy zapalała papierosa na scenie. "Zalicza" w nerwowym bieganiu, po swojej nie najmniejszej sypialni, więcej kilometrów niż moja kotka w ciągu dziesięciu lat życia. Rozbiera się i ubiera, pokazuje bieliznę, "gra" długimi nogami. Krzyczy, perswaduje, zrywa się, wybucha. Wymachuje rękami, klepie się po udach, nie może usiedzieć w miejscu. Może i pokazuje na czym polega życie, ale obawiam się, że nie pokazuje na czym polega "rola" w przedstawieniu... Taka prosta identyfikacja "życia" i "roli" pachnie, niestety, grafomanią teatralną. Nic na to nie poradzę. Janda od czasów "Madei" w reż. Zygmunta Huebnera nie zagrała niczego istotnego. Co gorsze, cofnęła się ze swym aktorstwem do "Człowieka z marmuru". Szkoda, że nie pracuje z reżyserami, którzy by ją, a nie ona ich, reżyserowali. Szkoda, bo jest to ciągle jedna z nielicznych aktorek, na którą jeszcze chce się chodzić do teatru.

Dużo lepsze wrażenie pozostawia duet panów Machaliców. Henryk gra Ojca, a Piotr jego syna Bricka. Ich dialog, szczególnie w II akcie, prowadzony z poczuciem jakiejś wewnętrznej więzi, ukrytej serdeczności, jest rzadką okazją do podglądania aktorstwa opartego nie tylko na wielkich umiejętnościach, ale także na nie dających się normalnie "zagrać" emocjach. Dobrą scenę w III akcie ma Mirosława Dubrawska (Matka), kiedy dowiaduje się o chorobie męża. Nie najlepiej się stało, że druga para małżonków (Daria Trafankowska i Zygmunt Sierakowski) została jeszcze bardziej, niż jest to u Williamsa, odsunięta na dalszy plan. Bowiem osłabia to konflikt w sztuce, przesądzając od samego początku o sympatiach publiczności, po stronie pary Margaret-Brick.

Nie wiem, czy przedstawienie będzie miało powodzenie u publiczności. Może tak. Ze względu na aktorów. Na Jandę. Dobra Janda mogłaby zmieniać oblicze teatru. Kiepska Janda świadczy o jego niemocy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji