Artykuły

Tak naprawdę jest to spektakl Jana Englerta

W cyklu "Kronik królewskich" Szekspira, zasłużoną sławą cieszy się "Ryszard III", krwawa historia dojścia do władzy i upadku ostatniego z Yorków. Wprawdzie bitwa na Bosworth Field zakończyła 30-letnią wojnę Białej i Czerwonej Róży, dając zwycięstwo hrabiemu Richmond, czyli Henrykowi VII, założycielowi dynastii Tudorów, ale nie zamazała niechlubnej, pełnej grozy pamięci o czynach Ryszarda, księcia Gloucester. Obraz taki wykreowali w zbiorowej wyobraźni - Tomasz Morę, autor "Historii króla Ryszarda III" oraz kronikarze Vergilio i Holinshed, który był bezpośrednim źródłem dla elżbietańskiego dramaturga. Hagiograficzny ton wobec zwycięzców i wieszanie psów na pokonanych to powszechnie stosowana przez dworaków praktyka. Nie dziwi. Dziwi natomiast zajadłość w kreowaniu Ryszarda na monstrum, jakiegoś brytyjskiego Draculę, obłudnika, i zwyrodnialca. Badania historyczne dowodzą, że nie całkiem tak było.

Nas interesuje prawda teatru. A teatr buduje wciąż na nowo wizerunek króla, który, na podstawie dramatu napisanego przez Szekspira, pragnął oddać królestwo za konia. W sferze faktów Ryszard istotnie jawi się tu jako potwór; w sferze psychologii jednak - jako postać tragiczna, wielka w swej tragiczności. To zapewne zajęło Macieja Prusa, człowieka gołębiego serca, którego ciągnie mocno w krwawe rejony (realizował wcześniej "Zbrodnię i karę", a nawet "Tytusa Andronikusa"). Rolę Ryszarda zagrał Jan Englert.

Ciemną, obszerną przestrzeń sceny przecina z lewej asymetrycznie, w głąb poprowadzony podest - most do Tower, królewskiego więzienia i miejsca kaźni. Inne międzyprzestrzenie tworzą zmienne, precyzyjnie obmyślane ściany światła i enklawy cienia. Łagodna muzyka. Na scenie leży zwinięty embrionalnie kształt, który uniesie się, by na zdrowej ręce robić ćwiczenia gimnastyczne przed ceremonią ubierania. To Ryszard. Jest sprawny i ruchliwy, choć utyka w biegu. Przykurcz niesprawnej dłoni rekompensują wyćwiczone palce drugiej, nieustannie zajęte przerzucaniem czarnej, balotażowej kulki, igrające z pierścieniem. Ryszard, odziany najpierw skromnie, monochromatycznie, potem w coraz bardziej rozbuchane formalnie i kolorystycznie kostiumy dworskie ma na scenie swój "cień" do specjalnych poruczeń. Rola Jamesa Tyrrela w wykonaniu młodego Piotra Bąka urosła tu do wymiarów nie planowanych przez Szekspira, ale jako koncepcja reżyserska jest trafiona.

Ryszard ma już sporo na sumieniu, ale teraz dopiero, łapie wiatr w żagle, korzystając z niemocy swego brata, króla Edwarda, uwięzienia Jerzego, księcia Klarencji i stracenia Edwarda, księcia Walii. Scena, kiedy nad trupem męża proponuje Annie (Marzena Trybała) siebie w zamian, jest jedną z brutalniejszych, nawet w kategoriach szekspirowskich. Ryszard, ośmielony powodzeniem, osiąganym bezprecedensowymi metodami, brnie dalej. Król umiera - już nie musi się przed nikim płaszczyć, już, jako lord protektor w zastępstwie małoletniego królewicza, pociąga tylko za sznurki dworskich marionetek, stosując inteligentną grę szantażu, pochlebstw, obietnic i gróźb.

Nikt mu się nie ostaje - nie lęka się klątw zdetronizowanej Małgorzaty. Usiłuje nawet zaskarbić sobie, wbrew oczywistości, silną macierzyńskim, kobiecym uczuciem wdowę po bracie i zamordowanych małych bratankach, Elżbietę. Matkę, świadomą, że zrodziła potwora, oskarża o swe kalectwa i psychiczne zwyrodnienia. Muszę powiedzieć, że sceny Jana Englerta z partnerującymi mu po kolei: Niną Andrycz, Haliną Łabonarska i Eugenią Herman uważam za teatralnie najdoskonalsze, najlepiej wypełnione treścią. A przecież każda ma inny zupełnie styl gry od charakterystycznego zaśpiewał, szerokich gestów, ekspresyjnych spojrzeń i póz Andrycz, po kamienny spokój Łabonarskiej.

Ale tak naprawdę to jest spektakl Englerta. Aktora wyglądającego 10 lat młodziej niż mówi metryka, słowem amanta, który ma nagle przekonać nas, że cały dwór czuje doń wstręt. Małgorzata nazywa Ryszarda "maklerem piekła". Englert gra człowieka, który wprawdzie ma dystans du otaczającego go świata, potrafi z ironią i cynizmem koncertować na ludzkich słabościach, ale też nie potrafi się do końca wznieść nad własne fizyczne upośledzenie. "Wyrzut sumienia na użytek tchórzów był wymyślony" - powiada, każąc zabijać. Każda rewindykacja smakuje podwójnie, każdy upadek konkurenta wzbudza śmiech nad głupotą i małością świata. Pustoszy dwór jak jastrząb - upatruje ofiary z daleka i atakuje niespodziewanie. Niewielu udało się zbiec - wystarczyło ich jednak, by zorganizować wyprawę zbrojną i wygrać.

Na polu Bosworth król wypowiada słynną kwestię: królestwo za konia. Ma to znaczyć tyle, że za sam fakt, iż ujdzie z życiem, odda blaski i pokusy władzy. Zrzeknie się jej za marne narzędzie ucieczki. Englert wypowiada te kwestię dwukrotnie: raz, tak jak każe tradycja. Po raz drugi zwracając się wprost do publiczności, z ironicznym półuśmiechem: Moje królestwo za konia? Czyli, że jednak na szali wartości najważniejsza jest władza i walka o nią. Nie jest to może całkowicie zgodne z literą, ale na pewno odpowiada duchowi dzieł autora "Makbeta".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji