Artykuły

Szekspirowska przestroga

Los krytyka teatralnego wcale nie jest lekki, zwłaszcza kiedy teatr "dołuje". Krytyk widząc nietwórczą, najwyżej rzemieślniczą - i to nie najlepszą - robotę męczy się nieraz straszliwie i nudzi. Ale są również i takie chwile, kiedy te wszystkie przykrości teatrowi wybacza i o nich - jako dziecko - zapomina, gdy zetknie się z tchnieniem prawdziwej wielkości na scenie. Podobnie było i ze mną. Przeżyłem ten moment podczas ostatniej premiery warszawskiego Teatru Polskiego, kiedy zobaczyłem Jana Englerta w roli tytułowej w "Ryszardzie III" Williama Szekspira, w reżyserii Macieja Prusa.

Dziwny człowiek - pomyślałem o Prusie - pozwolił, żeby twórczość mistrza ze Stratfordu mordowano tępym nożem artystycznego i myślowego nieudacznictwa, kiedy był jeszcze w zeszłym sezonie szefem Teatru Dramatycznego, a sam, gdy zaczął reżyserować u Kazimierza Dejmka, zrealizował tak znakomite przedstawienie. Choć nie bez pewnych drobnych, zauważalnych, ale na szczęście łatwych do usunięcia usterek.

W tym przedstawieniu szczęśliwie sprzęgło się w jedno, pomysł scenograficzny znakomitej Zofii de Ines, interpretacja reżyserska i wyobraźnia aktorska Jana Englerta. Niefortunnie tylko użyto fragmenty utworów Wolfganga Amadeusza Mozarta, stawiając za ich pomocą łopatologiczno-patetyczne kropki nad "i". Zupełnie niepotrzebne, kłócące się z całością widowiska. Prus powinien zamówić mszę błagalną u ks. Niewęgłowskiego, aby nieszczęśliwy za życia i genialny kompozytor wybaczył mu z zaświatów tak niefortunne posłużenie się jego wielką muzyką.

Przedstawienie bowiem samo w sobie jest wolne od łopatologii. Zofia de Ines stworzyła - przecinając ciemną scenę bocznym, ukośnym podestem na rusztowaniach - plastyczną metaforę. Sugerując, iż to, co grają w stylizowanych kostiumach aktorzy jest uogólnieniem. Ponadczasowym Daleko wybiegającym poza jednostkowy los ludzki. Tym tokiem myślowym poszedł reżyser Jan Englert, jak i reszta zespołu aktorskiego.

Obserwujemy wynik doskonałego porozumienia między Prusem - który znowu błysnął swoją dyscypliną myślową - a wykonawcą głównej roli. W ten sposób, wychodząc od przypadku Ryszarda III, powstał portret człowieka opętanego przez żądzę władzy. Człowieka, u którego świadomość własnych niedostatków i ułomności wyzwala ponury mechanizm kompensacyjny, pchający do zbrodni.

Ciekawe, Englert zagrał postać tragiczną, ale bez właściwego tragedii patosu i zewnętrznej, naskórkowej demoniczności, w jaką nieraz wpadają odtwórcy tej roli. A mimo to bez reszty przykuwa do siebie uwagę wiedza. Każdym słowem, ruchem, mimiką, docierającą do widza jakby grał w teatrze superkameralnym, a nie przed tysięczną widownią, odsłania przypadek człowieka niszczonego przez żądzę władzy. Patos rodzi się z dogłębnej aktorskiej analizy przypadku ludzkiego. Natomiast sam aktor patosu unika.

Najlepiej koncepcję całej roli odsłaniają sławne ostatnie słowa Ryszarda III: "Królestwo za konia". Englert wypowiada je w sposób zaskakujący, odmienny od większości wykonawców w tej replice bardzo patetycznych. Tu właśnie Englert zdobywa się na głęboką ironię. W zaskakujący sposób uświadamiający nam tragiczność granej przez siebie postaci.

Jest to największa rola w dotychczasowym dorobku tego aktora, którą stanął obok największego chyba po wojnie Ryszarda III - Jacka Woszczerowicza. Czy zaprezentowanego ładnych kilka lat temu wspaniałego przedstawienia Teatru im. Szota Rustawelego z Tbilisi, kiedy to sztukę Szekspira wystawiono jako wielki, budzący zgrozę nadkabaret polityczny.

Przenikliwość Prusa pozwoliła pokazać widzowi mechanizm gier politycznych, w których króluje fałsz, bezpardonowa walka o własne interesy. Tak potraktował np. postać Buckinghama Andrzej Żarnecki, wyposażając ją w zaskakującą dobroduszność, pod którą kryje się zimna kalkulacja, każąca mu opuścić Ryszarda, kiedy już nie może odnieść własnych korzyści.

Przedstawienie jest też interesujące ze względu na różnorodność stylów aktorskich. Nina Andrycz w roli Małgorzaty uświadamia nam, w jaki sposób grano tragedię w teatrze przedwojennym. Englert pokazuje ujęcie współczesne.

Szkoda, że Marzena Trybała na dużej scenie ujawniła niedokładności artykulacyjne dykcji, co niepotrzebnie obniżyło jej kreację jako Lady Anny. Również, utalentowana przecież, Halina Łabonarska powinna od Niny Andrycz wziąć kilka lekcji, jak należy poruszać się w stylowej sukni, jej pracę także obciążają patetyczne gesty rozpaczy w rytm muzyki - zgrzytliwy dysonans na tle konwencji całego przedstawienia.

W sumie Prus i Jan Englert pokazali raz jeszcze, jak bardzo współczesnym autorem jest Szekspir. Jak bliskie jest jego dzieło naszemu dwudziestowiecznemu doświadczeniu. I to jest główną siłą ich "Ryszarda III".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji