Artykuły

Tomasz Titorelli

Koniec Józefa K. to gęsta cisza wśród głazów za miastem. W niej jeszcze tylko nagły jęk dalekich zawiasów, jeszcze tylko wilgotny trzask gruchotanych żeber Józefa K. i żałosna, przedśmiertna jego myśl o psie - po czym zostaje już tylko ulga ostatniej kropki. Uspokojenie dźwięków, sen słów na niezapisanej resztce ostatniej kartki. I to wszystko - cały finał "Procesu".

"Mały kamieniołom, pusty i samotny, leżał w pobliżu całkiem jeszcze z miejska wyglądającego domu. (...) Jego wzrok padł na najwyższe piętro (...). Jak błysk światła, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze dalej ramiona. Kto to był? (...) Podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce. Ale na gardle jego spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął mu nóż w serce i dwa razy nim obrócił. (...) "'Jak pies' - powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć".

Franzowi Kafce wstrętne były stylistyczne łzy, nawet cienie łez. Chciał, by opowieść o nieusuwalnych mechanizmach świata kończyła się surowością kry. Łaknął takiego STYLU, gdyż jak u każdego dotkniętego palcem bożym artysty, jedynym istotnym wehikułem przenoszącym sens była FORMA, nie TREŚĆ, żałośnie ociekająca jakąś IDEOLOGIĄ i wywalona jak kawa na ławę.

Naprawdę przerażający sens finału "Procesu" to obojętna lodowatość fraz, a nie - jak się nieszczęsnym dobrotliwcom zdaje - fakt, że główny, Bogu ducha winien chłoptaś, jest nożem katrupiony przez ciemnych katów, co ich zły, brzydki i jakże nieczuły świat zatrudnił. Właśnie tak się u Kafki sprawy mają nie tylko z finałem, ale ze wszystkim.

Skąd więc w "Procesie" wyreżyserowanym przez Tomasza Obarę ta końcówka, będąca litą kpiną z niepodrabialnego, przerażającego smaku akapitów Kafki? Przecież reżyser ten parę razy dał już pokaz niezłego drygu do przenoszenia na scenę właśnie SMAKU STYLU, a nie IDEOLOGICZNYCH TREŚCI (które, nawiasem mówiąc, z reguły są wysysane wyłącznie z palca ambitnego reżysera).

Więc co? Chory był? Z bobem przesadził? Ogólnonarodowe tromtadracje listowo-wildsteinowe mózg Obarze dokumentnie zlasowały? Jakkolwiek było, na deskach Teatru Ludowego jest niestety tak, jak w programie do "Procesu" Obara oznajmia, że będzie. Wsadza oto arcydzieło Kafki w sam środek naszych palących nadwiślańskich problemików korupcyjno-aferalno-prokuratorsko-komisyjno-śledczych. Wsadza "Proces" w doczesne nasze szambo - no i skutecznie topi istotę. Od pierwszej kurtyny.

Budzi się Józef K., zauważa w swej sypialni dwóch ciemnych osobników i dowiaduje się, że jest oskarżony. Tak się wszystko zaczyna. U Kafki i u Obary - niby tak samo. Tylko że... Cóż, gdy jutro jakiś szary widz już w trzeciej minucie dzieła krzyknie na widowni Ludowego: "Józek, a weź żeż ty tych baranów na szpicu z chałupy wyrzuć i wal się dalej spać" - to wcale się nie zdziwię. U Obary bowiem jest doskonała nieobecność tych ciemności, co w lodzie stylu Kafki są przemycone. Dzieło Obary pozwala widzowi na zachowania "jajcarskie". A przy lekturze już pierwszej strony "Procesu" powieki czytającego zlepia zimny pot. Zlepia i zostaje do finału pełnego ciszy, dwóch ostatnich brzmień i myśli o psie.

Zostaje, trwa, nie da się zetrzeć, bo w tej opowieści tak naprawdę nie ma ludzi. Ci, co są i to, co mówią - to tylko widzialne i słyszalne, ledwie przez mgnienie trwające odpryski wiecznych mechanizmów. Na dnie każdego akapitu leży sedno ciężkie do przyjęcia, sedno zlepione z tych wszystkich chwilowych odprysków ludzi i słów. Że wystarczy się urodzić, by być oskarżonym, ale nie wiadomo, czy wystarczy umrzeć, by oskarżenie się skończyło. W pozornie płaskich ludziach Kafki, ludziach niczym futerały, tkwi wieczność - myśl, że czyjś koniec nie jest końcem oskarżenia, bo oskarżenie tkwi po stronie nieskończoności, a nie doczesności.

Przeźroczystych mieszkańców prozy Kafki Obara zmienia w swym teatrze w krwiste, kabaretowe indywidua. Obara mami oczy totalnie rozbestwionym ludzkim kolorytem dalece lokalnym. Tutaj każdy - poza jednym wyjątkiem - mógłby być gwiazdą komediowych światów Zapolskiej. Nie mam dziś nastroju do szyderstwa, więc przemilczę nazwiska aktorów. Dodam tylko, że w tym totalnym, wielogłowym, "krwistym mięsie" kompletnie ginie wszelka wieczność. Ich stać tylko na tanią rodzajowość. Tak jak scenografa i muzyka stać tylko na wizualno-nutowe dzierganie romantyczności, tworzenie owych łez sentymentalnych nastroików.

I właśnie ta taniość, okraszona tajemniczym ruchem, jak gdyby much w smole, zmieniła finał w ponurą groteskę - w scenkę iście przedszkolną, kiedy to tzw. starszaki postanowiły wychowawczynię nastraszyć przed podwieczorkiem.

Zatem, tamta kra stylu. Tamten jęk zawiasów i chrobot kości w wielkiej ciszy pomiędzy głazami. Brzmień tych, bez których Kafka jest papierem, nie ma u Obary. Za to jest Tomasz Schimscheiner. Już nawet nie dziwię się, jakim to cudem akurat tylko on zdołał zagrać nie tanie mięso, lecz ów pozornie płaski odprysk ludzki pełen wieczności i lęku przed nią. Po co się dziwić? Niech wystarczy, że gdy przez Schimscheinera grany malarz Titorelli próbuje jakoś nie rozsypać się, wtedy zimny pot zlepia powieki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji