Artykuły

Z dużej chmury mały deszcz...

W telewizji pokazali dokument, w którym pewien Japończyk opowiadał, że wszystko - pracę, rodzinę i miłość - zawdzięcza zatrudniającemu go koncernowi. "Po deszczu" Sergiego Belbela miało być gorzkim portretem niewolników wielkich korporacji. Skończyło się na serii gagów i łatwym do przewidzenia morale.

Współcześni najemnicy - trudno o lepszy temat dla teatru. Kiedy jeszcze nic nie mają, dla kariery poświęcają wszystko. Budują złudną krainę, w której dozwolone jest to, co zgadza się z kodeksem firmy. Własne potrzeby schodzą na drugi plan. Planowanie przyszłości zastępuje lęk przed zwolnieniem, degradacją. Życie staje się karuzelą nie do wytrzymania. Mniej wytrwali wypadają z gry.

Wstrząsający obraz spustoszeń nowej ery dał Urs Widmer w sztuce "Top Dogs". Pokazał w niej ludzi, którzy poświęcili swym firmom całe życie, a te wypluły ich, gdy okazali się bezużyteczni.

Podobne aspiracje miało "Po deszczu" młodego (ur. 1963 r.) Katalończyka Sergiego Belbela. Akcję sztuki umieścił on na dachu wielkiego wieżowca w bliskiej przyszłości. Tam - na zakazanym papierosie - spotykają się pracownicy prestiżowych biur. Czekając na deszcz (nie padało od bardzo dawna) gadają o swych kłopotach i nadziejach.

Spektakl w Teatrze Powszechnym podpisali Agnieszka Glińska i Władysław Kowalski. Potrafią reżyserować w duecie, co udowodnili świetnym "Kaleką z Inishmaan" Martina McDonagha. Tym razem jednak zawiodła ich intuicja. Dialogów z "Pod deszczu" nie umieli połączyć w spójną poruszającą opowieść.

Bohaterowie Belbela nie mają imion. Na scenie pojawiają się Blondynka, Szatynka, Ruda, Dyrektorka, Goniec, Komputerowiec, Szef Administracji, co wskazuje na chęć uogólnienia. Postaci mają być uosobieniem typowych cech pracowników korporacji, a cała sztuka ma pretensje do ogarniającej wszystko metafory.

Niestety brakuje w niej nawet wyrazistego konfliktu. Ukradkiem palone papierosy przypominają nerwowe chwile na szkolnych przerwach. Bohaterom usta się nie zamykają, ale nie mają sobie nic do powiedzenia. Gdyby przynajmniej lawiny słów miały ukryć nerwy, strach, agresję, wtedy ambicje twórców spdktaklu byłyby zrozumiałe. Ale z bezustannej gadaniny nie wynika zupełnie nic. Trudno przejąć się kłopotami tych ludzi, skoro wydają się banalnym wcieleniem najbardziej stereotypowych wyobrażeń. Przejmująca w założeniach historia nie angażuje emocji, a tylko nuży. Na scenie nawet przez chwilę nie ma rzeczywistego dramatu. Nie pomaga też niezdecydowanie autorów co do tonacji przedstawienia. Glińska i Kowalski robią z "Po deszczu" niezbyt wysokich lotów komedię, a aktorzy stosują chętnie farsowe chwyty. W rezultacie rzeczy, od których powinna cierpnąć skóra, wywołują śmiech.

Takiej obsady można Teatrowi Powszechnemu pozazdrościć - na scenie młode gwiazdy z Dominiką Ostałowską, Jolantą Fraszyńską, Katarzyną Herman, Edytą Olszówką - i jeszcze mający świetną passę Krzysztof Stroiński, jednak "Po deszczu" pełne jest aktorskich wpadek. Artyści proponują tylko krzyk i nadekspresję, zubażają charaktery postaci. Tylko Dominika Ostałowska (Szatynka) i Katarzyna Herman (Brunetka) dały swym bohaterkom odrobinę tajemnicy.

Przez dwie godziny aktorzy wypalają niezliczone ilości papierosów. Oczywiście udają - innego wyjścia nie ma. I to niestety najlepsze podsumowanie wieczoru w "Powszechnym" - papierosy bez dymu, historia bez dramatu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji