Artykuły

Okrutna bajka o czasie, który dobiegł kresu

Bajki bywają okrutne jak życie, ale życie niekiedy jest okrutniejsze niż bajki. "Jordan" grany w malarni Teatru Powszechnego przypomina okrutną bajkę opowiadaną dziecku na dobranoc. Powinny się w niej przeplatać, jak to zwykle bywa z bajkami opowiadanymi przez matki, motywy z zasłyszanych opowieści i historie wymyślone. Jednak Sharon - jedyna bohaterka dramatu - niczego nie wymyśliła. W opowiadanej przez nią opowieści o karle, który chce odebrać dziecko królowej, odbija się jej własna biografia. Jej dziecko, Jordan, nie będzie po usłyszeniu bajki śnić koszmarów. Jakiś czas temu, gdy próbowali odebrać chłopca pracownicy opieki społecznej, Sharon udusiła go poduszką.

Przestrzeń malarni Teatru Powszechnego migocze jak w gorączce. Przez chwilę jest tylko halą z zakurzonymi oknami i ogromnymi, metalowymi drzwiami. Potem zmieni się w więzienną celę czy pokój w psychiatryku, gdzie tylko telewizor, krzesło i stół. I jeszcze w salę sądową, w której widzowie rozrzuceni na krzesłach będą ławą przysięgłych.

Za chwilę zapadnie wyrok. Wystarczy jednak czasu, aby opowiedzieć historię o niedojrzałej miłości, ucieczce, ciąży, porzuceniu i zabójstwie. Czasami jednak historia zamiera, bo na scenie toczy się dramatyczny proces, w którym pamięć chce wykluczyć śmierć dziecka i zarazem ocalić je w oczyszczonym wspomnieniu. Ale każde wspomnienie jest źródłem bólu. Jest tak wielki, że na scenie pokazać go można tylko nie pokazując. Sharon - grana bez cienia fałszu przez Dorotę Landowską - jest zbyt młoda, by objaśnić, zracjonalizować to, co się stało, by nawet szukać usprawiedliwienia. Jest bezbronna wobec własnych wspomnień. Swoją bajkę opowiada niemal niezmiennym tonem, tylko rytm faluje. Uwikłana w powtarzalną sekwencję czesań i przebieranek, na nic nie czeka. Psychiatrzy i terapeuci są bezradni. Zresztą Sharon nie oczekuje pomocy. Jej czas dobiegł kresu.

Nie wiedziałaby, co z nim robić dalej. Nawet chce wyroku śmierci. Przecież na sali rozpraw znalazła się tylko dlatego, że powtarzane w nieskończoność próby samobójstwa kończyły się fiaskiem.

W najmniej komfortowej sytuacji są widzowie "Jordana", skazani na wydanie wyroku. Nawet jeśli Agnieszka Glińska, która wyreżyserowała spektakl, wyeliminowała z niego wszelkie środki służące perswazji, piętnem "Jordana" jest cień obrończej mowy. To środowisko jest winne. Także mężczyzna. Jednak między przesłankami a zabójstwem zionie wielka przepaść. Dorota Landowska zagląda do niej i zostaje jakby uwiedziona. Próbuje w ten sposób powtórzyć to, co zdarzyło się Annie Reynolds, autorce "Jordana". Jest pewnie rówieśnicą autorki. Dziś ma zaledwie 27 lat. Matkobójstwo, pięć lat odsiadki i szpital psychiatryczny - pisanie było jej próbą au-toterapii, pogodzenia się z własnymi wspomnieniami.

Może dlatego, że napisany nie z obserwacji, ale z doświadczenia, bez publicystycznej tezy, za to z żarem, który przepala w wielu miejscach teatralną formę, "Jordan" nie nadaje się do przeróbki na scenariusz kolejnych "Dwunastu gniewnych ludzi".

"Jordana" trzeba obejrzeć jak najszybciej. Dopóki się nie "ogra", zanim straci swoją surowość. Kiedy Dorota Landowska lepiej pozna, zrozumie swoją postać, przedstawienie może stracić wiele ze swojej siły.

Kiedyś mój profesor powiedział, że od teatru jednego aktora gorszy jest już tylko teatr jednej aktorki. Nie miał racji. Zresztą "Jordan" Landowskiej i Glińskiej nie jest zwyczajnym monodramem, nie ma w nim nic z solowego popisu. Jest za to pokora wobec tematu, niepewność i drżenie serca, które zaraża.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji