Antygona w Nowym Jorku
"Każda epoka ma taką tragedię, na jaką zasługuje. Napisałem po prostu komedyjkę o rozpaczy" - tak przekornie o "Antygonie w Nowym Jorku" mówił sam Janusz Głowacki. Autor przenosi wątki antycznej tragedii Sofoklesa w realia współczesnej Ameryki, do Tomkins Square Park, w którym żyją bezdomni: Sasza, rosyjski Żyd, Pchełka, drobny cwaniaczek z Polski, Portorykanka Anita. Choć ci ludzie wydają się być już tylko strzępami ludzkimi, pozbawionymi zasad, siły woli, charakteru, to przecież w chwilach próby potrafią się zdobyć na reakcje i gesty prawdziwie wielkie.
Jan Kort za trzy najwybitniejsze polskie sztuki ostatnich lat uważa "Emigrantów" Mrożka, "Do piachu" Różewicza i właśnie "Antygonę..." Głowackiego. Znamienne jest i to, że dwie z nich w Teatrze Telewizji wyreżyserował Kazimierz Kutz. Choć przekleństw, scen drastycznych jest wiele, reżyser nie chce nimi epatować widzów. Odgrywa tę "komedyjkę ludzką" realnie, w scenerii niemal rzeczywistej, bez udziwnień, bo wie, że rzeczywistość i ludzie nie mogą być umowni, tak jak nie może być umowna granica ludzkiej godności. A to jest w tej sztuce najistotniejsze.
Choć trzy główne postaci w inscenizacji z 1994 roku zagrała trójka wybitnych krakowskich aktorów - Anna Dymna (Anita), Jerzy Trela (Sasza) i Jan Peszek (Pchełka), nie ma w tym przedstawieniu aktorskiego gwiazdorstwa. Siła tych kreacji nie tkwi w błyskotliwie prowadzonych dialogach, lecz w tym, co niewypowiedziane. Gdy w wielkim zbliżeniu twarzy Saszy dostrzeżemy ból.