Artykuły

Labirynt Józefa K. W Teatrze Ludowym odbyła się premiera "Procesu"

- Wiesz, to było tak. Przyszedłem, jak co rano, do pracy, przywitałem się z sekretarką, a ona zamiast zapytać się, czy już ma zrobić kawę, uśmiechnęła się tylko jakoś dziwnie. Później ten sam uśmiech pojawiał się na ustach wszystkich podwładnych, którzy tego dnia zjawiali się w moim gabinecie. Przez cały dzień nie miałem czasu przejrzeć gazet, więc nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Dopiero wieczorny telefon od przyjaciela uświadomił mi, że jestem na liście Wildsteina. Co miałem zrobić? Tłumaczyć wszystkim, że to nie o mnie chodzi. Kompletna paranoja - opowiadał mi parę dni temu pewien znajomy.

Słuchając go, od razu nasunęło mi się skojarzenie z absurdalnością jego sytuacji podobnej do tej, w jakiej znalazł się bohater ,Procesu" Franza Kafki, który traf chciał Teatr Ludowy wystawia w okresie apogeum lustracyjnego szaleństwa.

Problem jednak w tym, że przedstawienie Tomasza Obary, mimo aktualności tematu, wcale mnie nie dotyka. Może dlatego, że reżyser za bardzo chciał nas właśnie dotknąć, uaktualnić tekst, wpuszczając nas w labirynt teatralno-filmowych skojarzeń.

Scenograf Andrzej Witkowski zabudował scenę ruchomymi ścianami, które odpowiednio przesuwane tworzą pokój Józefa K., kancelarię adwokacką czy gabinet sędziego śledczego. W tle mamy ceglaną, odrapaną ścianę, co w połączeniu z ciemnym oświetleniem daje efekt mrocznych przestrzeni znanych z amerykańskich filmów, choćby Quentina Tarantino, którego nazwisko przywołał reżyser jeszcze przed premierą.

Jednak ,Proces" to nie ,Wściekłe psy", nie mówiąc o ,Pulp Fiction", a oprawcy Józefa K. nie mają nic wspólnego z gangsterami, którzy między jednym zabójstwem a drugim rozprawiają o frytkach z majonezem. No chyba, żeby te skojarzenia przenieść na mecenasa Hulda (Jacek Strama), który, leżąc w łóżku, rozmawia ze swoimi klientami między miłością fizyczną z piękną Leni (Magdalena Nieć), a oddaniem moczu do szpitalnej kaczki.

Ale to nie ma większego znaczenia, bo przecież adwokat też jest ogniwem systemu, który otacza Józefa K. swoimi mackami, nawet nie wytaczając przeciwko niemu oskarżeń. Absurd sytuacji, którą spowodowało pojawienie się u niego pewnego ranka strażników, przybyłych, by go aresztować, nie wyjaśniając o co chodzi i gdzie leży jego wina, powinien wywołać u niego narastającą stopniowo złość, a przede wszystkim niepokój, udzielający się również widowni.

Tu jednak nic się takiego nie dzieje, gdyż Józef K. Piotra Pilitowskiego jest ciągle taki sam, jakby pozbawiony emocji, które mogłaby wzbudzić w nim sytuacja, w jakiej się znalazł. Dlatego, gdy zostaje zastrzelony w scenie finałowej, także zrobionej na sposób filmowy, w zwolnionym tempie, z przywianymi przez wiatr workami spadającymi na ciało bohatera, niespecjalnie mnie to obchodzi. Ostra rockowa muzyka nie jest bowiem w stanie zbudować napięcia w spektaklu, który zamiast wzbudzać stopniowo coraz większe przerażenie, zwyczajnie nuży.

A nie powinien, szczególnie w chwili, kiedy w naszym kraju jest obecnie kilka tysięcy Józefów K., przy nazwiskach których ktoś zapomniał dodać słówko ,poszkodowany", a nie ,agent".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji