Artykuły

Tartuffe, mon amour

"Tartuffe albo Szalbierz" w reż. Bogdana Toszy w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Pisze Andzej Molik w Lubelskim Informatorze Kulturalnym ZOOM.

Należę do tych, którzy od 30 stycznia 2010 chętnie by spotkali w życiu Tartuffe'a - Szymona Sędrowskiego. Dlatego, że co i rusz wpadamy na wielu takich i mamy za każdym razem - ci, obdarzeni pewnym darem rozpoznawania podobnych osobników - okazję sprawdzać, na ile zdołaliśmy się już opancerzyć przed ich szalbierstwami i staliśmy się impregnowani na zwiewne uroki uwodzącej wszystkich manipulacji. Ten szarm! Ta zdystansowana ironia! Ta powściągliwość, kiełznająca wszelkie zapędy zmierzające ku nadekspresji! Ten urok szczwanego lisa napędzanego do dzieła rozpoznaniem łatwości zarzucania na omamiany obiekt niewolącej go sieci! Przecież to (nieprawdaż Miła, miły?) znamy - z codziennych kontaktów, z rozmów telefonicznych, tyleż długich (gadu, gadu), co - przeciwnie - raniących skrótowością sms-ów

Sędrowski swą kapitalną, wznoszącą się ponad gros dotychczasowych ról na tej scenie kreacją, staje się, - co niby logiczne, ale nie zawsze oczywiste i wyegzekwowane - motorem napędowym realizacji sztuki Moliera "Tartuffe albo Szalbierz" w reżyserii Bogana Toszy, której premiera, pod wskazaną powyżej datą, odbyła się w lubelskim Teatrze im. J. Osterwy. Jednak - nawet przy złożonym tu wyznaniu miłości (no, uznaniu!) - uczynienie go jedynym bohaterem przedsięwzięcia, byłoby niesprawiedliwością. Do przeniesienia na scenę gorzkiej komedii w nowym, niezwykle nośnym tłumaczeniu Jerzego Radziwiłowicza, który z aktorskim wyczuciem przetworzył niemrawy 17-, na dynamiczny 11-zgłoskowiec, przyłożył ręce ten sam artystyczny kwartet, który rok wcześniej z kawałkiem na osterwową scenę adaptował "Widnokrąg" Myśliwskiego. Do Toszy dołączyli znowu scenograf Jerzy Kalina, autor muzyki Piotr Salaber i choreograf Zbigniew Szymczyk z pantomimicznym rodowodem od Tomaszewskiego. Poczuciu humoru pierwszych dwóch, raczej bez możliwości rozstrzygnięcia, którego tu większa zasługa, zawdzięczmy rozpędzające akcję, pretendujące do znaku rozpoznawczego spektaklu sekwencje o wytrawnym slapstickowym posmaku. Przez puste przestrzenie minimalistycznej (to już znak rozpoznawczy teatru z Narutowicza) scenografii Kaliny, czyli domu Orgona (życiowa kreacja Jerzego Kurczuka), ofiary niecnych zabiegów Tartuffe'a, galopują postacie z portretami i różnymi domowymi sprzętami. Popadają w tym w surrealny taniec, ocierający się o dance macabre, bo znamionujący śmierć tego siedliska rodzinnego, którego jedyna ostoją zda się być żona Organa, Elmira, w której rolę w wysmakowany, pełnokrwistej i nasycony dojrzałą kobiecością sposób wciela się Monika Babicka, a stróżem zdrowego rozsądku, zatrudniająca do tego szarżę prowokacji Doryna, w jak zwykle świetnej w komediowych zadaniach interpretacji Magdaleny Sztejman-Lipowskiej.

Sztuce, której przywrócono oryginalny tytuł, oszczędzając nam tak chętnie w PRL-owskiej dobie walki z Kościołem eksploatowanego Świętoszka (przekleństwo obowiązkowych, antyklerykalnych lektur z młodości piszącego te słowa), Tosza (i Kalina?) przydał wyraźną dwudzielność. Jest ona paradnie przewrotna, chociaż taneczny paroksyzm otwierający część pierwszą mocno uzasadnia jej współczesny, zawarty też w strojach wykonawców anturaż. Ale w sposób paradoksalny, to, co moglibyśmy odbierać dużo mocnej jako adres do tu i teraz, do dzisiejszych naszych obaw i fobii, ma - w części drugiej - przez stroje i sprzęty, sztafaż klasyki sprzed wieków. Z czasów mistrza Moliera, który wciąż jest geniuszem diagnozowania ludzkich ułomności, charakteryzowanych tak, że i dziś strach odbiorcę bierze, czy aby nie mówi o nim osobiście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji