Artykuły

Portret pisarza milczącego

Telewizyjna Dwójka pokazuje dziś świetny dokument "Co ja tu robię. Tadeusz Konwicki" Janusza Andermana. Film przypomina, że autor "Małej apokalipsy" od 15 lat nie napisał niczego nowego, i uświadamia, jak wielka to strata - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej.

"Przechodzień" - tak swój filmowy portret Tadeusza Konwickiego [na zdjęciu] nazwał przed ćwierćwieczem Andrzej Titkow. Bohater sam podrzucił ten tytuł, bo doskonale określał jego sposób bycia w świecie, Polsce, literaturze i kinie. Konwicki w jakiś sposób przypominał przecież zawsze Kowalskiego-Malinowskiego, enigmatyczną postać z jego klasycznego już dzisiaj, a niegdyś wyznaczającego kierunki Nowej Fali "Salta". Uciekał przed jakimkolwiek zaszufladkowaniem, bał się pochlebstw i patosu, niemal nigdy nie interpretował sam własnych dzieł. Zależało mu, aby istnieć jak przechodzień - w polskim pejzażu literackim i filmowym. Pozostając z boku, chciał być jak przechodzień mijany przez widza któregoś z własnych filmów, czytelnika tej albo innej powieści. Pomachać mu dyskretnie, na chwilę rozpraszając samotność.

Szybkim krokiem

Tamten dokument powstał 26 lat temu, obraz Janusza Andermana jest całkiem świeży. Czas odcisnął piętno na twarzy Konwickiego, żłobiąc w niej mocne bruzdy, dodatkowo wyostrzając już i tak przenikliwe spojrzenie. Przynajmniej jedno zostało niezmienione - szybki krok pisarza, gdy przemierza opustoszały warszawski Nowy Świat, może kierując się w stronę domu. I zielona kurtka komandoska, która na dobre zrosła się z jego wizerunkiem. I jeszcze ręce splecione z tyłu, by móc iść pewnie. Oba niedługie filmy o twórcy "Ostatniego dnia lata", choć wypełnione jego słowami, pozostawiają przede wszystkim obraz Konwickiego w nieustannym ruchu.

W "Co ja tu robię" mówi o tym bodajże Andrzejowi Łapickiemu, gdy siedzą obaj przy owianym legendą stoliku w kawiarni Czytelnika. Podobno kiedyś wraz z Gustawem Holoubkiem jadł tam obiad, połykając go w błyskawicznym tempie. Potem wstał, otrzepał marynarkę, zbierając się do wyjścia. Powiedział przyjacielowi, że się bardzo spieszy. Nie wiedział tylko - dokąd.

Filmu Andermana nie należy traktować jako podsumowania. Konwicki ma za sobą pełniejsze próby bilansu, czy to w wywiadzie spowiedzi "Pół wieku czyścica", udzielonym Stanisławowi Beresiowi, czy to w rozmowie poświęconej przede wszystkim kinu - "Pamiętam, że było gorąco". No i w bezprecedensowych przynajmniej na polską skalę, obudowanych własną mitologią, dzienniko-diariuszach. Wystarczy sięgnąć po "Kalendarz i klepsydrę" lub "Wschody i zachody księżyca".

Zdecydowanie lepiej patrzeć na niego, jak na repetycję z Konwickiego i łowić to wszystko, co dotyczy dnia dzisiejszego wielkiego pisarza. Wtedy "Co ja tu robię" da się potraktować trochę podobnie jak wydany przed dwoma laty zbiór niepublikowanych dotąd jego krótkich utworów i artykułów "Wiatr i pył". Wtedy czytało się go łapczywie, bowiem poprzedni tom sygnowany nazwiskiem autora "Kroniki wypadków miłosnych", czyli "Pamflet na siebie", pojawił się w księgarniach 13 lat wcześniej. Lektura ta jednak była czymś w rodzaju działania zastępczego. Skoro od tak dawna nie dostawaliśmy nowej prozy Tadeusza Konwickiego, musiały zadowalać nas rzeczy wynalezione w jego szufladzie.

Zamiast powieści

Dziś z film Andermana działa na zbliżonej zasadzie. Konwicki powtarza konsekwentnie, ze więcej pisać nie zamierza. Nastała wolność, nowy świat może jest i ciekawy, ale już nie należy do niego. Dlatego opisywać go mogą i powinni inni. Chociaż w tym względzie - pierwszy raz, od kiedy pamiętam - zostawia "chytry Litwin" wątłą nadzieję. Przypomina, że zawsze był nieobliczalny i takim pewnie pozostanie do końca. Dlatego nie da się wykluczyć, że jeszcze walnie się na swój tapczan i wszystkich zaskoczy. Tak właśnie było niegdyś z "Małą apokalipsą".

Na razie jednak pisarz żyje swoim rytmem, choć naturalną koleją rzeczy musi on się zmieniać. Odchodzą przyjaciele, ale Konwicki nie obnosi się ze swym bólem. Przeciwnie, obraz Andermana wnosi do jego charakterystyki kilka nowych barw. Na przykład to, że zaczął - być może z konieczności - lubić własną samotność. Albo to, że nie narzucając nikomu swych sądów, a często wręcz zachowując je wyłącznie dla siebie, patrzy dziś na nas i na całą planetę z lotu ptaka. Zapewne jest to w dużej mierze kwestia wieku i doświadczenia. Ale wystarczy spojrzeć na twarz pisarza, posłuchać jego cichego zachrypniętego głosu. Konwicki obruszyłby się na te słowa, znana jest jego niechęć do wszelkich przymiotników, ale "Co ja tu robię" układa się w krótką opowieść o kimś mądrym i przyzwoitym jednocześnie. I dziś, i wczoraj to wcale niepowszechne połączenie. Godzina w takim towarzystwie to rzadka frajda.

Szlakiem Konwickiego

Janusz Anderman - sam przecież pisarz - jawi się jako autor "Co ja tu robię" wnikliwym czytelnikiem twórczości Konwickiego. Odwiedza wraz z nim znaczone jego stałą obecnością miejsca - kawiarnie Czytelnika i Nowy Świat, Salę Kongresową w Pałacu Kultury i Nauki,

Obory, gdzie stale jeździł na wakacje. Istotniejsze jednak, że Warszawa ukazywana kamerą Jana Holoubka mogłaby być gotową scenografią do ekranizacji jego dzieł. W jednym z ostatnich fragmentów słyszymy Marię Konwicką. Opowiada o ojcu, stojąc na balkonie jego mieszkania. Z okien widać znajomy szpic. Konwicki ma dziś w sobie spokój, otwarcie mówi o przeszłości, nie unikając tematu zaangażowania w socrealizm. Nie ma w tym chęci zakłamania ani zagadania tego epizodu, jest - wciąż - poczucie odpowiedzialności za ten rozdział. Tyle że to już poza nim. Dziś Tadeusz Konwicki zdaje się pogodzony ze swą starością. Z milczeniem zaś mu do twarzy. Niezależnie od tego, jak bardzo się to nam nie podoba.

"Co ja tu robię. Tadeusz Konwicki" reż. Janusz Anderman, czwartek 1 kwietnia, TVP 2, godz. 22.40.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji