Artykuły

Ludzie zbędni

W ostatnich kilkunastu latach klasyka pojawia się na naszych scenach skąpo i przeważnie we wcieleniu komediowym. Prawidłowość ta nie dotyczy Czechowa. Niemal w każdym mieście, gdzie istnieje teatr, siostry Protozorow marzą o wyjeździe do Moskwy, a zdesperowany Wujaszek Wania mierzy z rewolweru w profesora, by powetować nieudane życie. Egoistyczna Arkadina walczy o kochanka i sławę, a jej syn i Nina Zarieczna giną z rozpaczy, słychać stuk siekier wycinających wiśniowy sad dziedziczki Raniewskiej, a niepoprawny Płatonow zakochane kobiety i siebie pogrąża w nieszczęściu.

Złośliwi tłumaczą powodzenie tych kilku sztuk tym, że widzowie, jak inżynier Mamon z "Rejsu", lubią oglądać to, co już znają. Teatry zaś, dbając o frekwencję, wychodzą im naprzeciw. Ponieważ należę do starej szkoły, która każe się zastanawiać nad wymową dzieł Antoniego Pawłowicza, oglądam spektakle, szukając diagnozy stanu umysłów współczesnej inteligencji. W losach i charakterach rosyjskich bohaterów przełomu wieków teatr zwykle odnajdywał pytania, które nadal pozostają sensowne. Zresztą każdy reżyser zarzeka się w wywiadach, że właśnie postacie i losy Rosjan obdarzonych wrażliwością sumienia, subtelnością odczuć i myśli, ale łatwo rozgrzeszających swą bezwolność trywialnością czasów są doskonałym lustrem naszych rozterek moralnych i ideowych.

Praktyka nie zawsze potwierdza teorię. Sztuki Czechowa wciąż pozostają wyjątkowo trudne do urzeczywistnienia na scenie. Niby wiadomo, że łzawo-sentymentalny styl inscenizacji MChAT-u, całe dziesięciolecia będący kanonicznym wzorem, jest fałszywy, bo nieadekwatny do materii dramatów, które autor z uporem nazywał komediami, wodewilami. Ale styl inscenizacji wydobywający przede wszystkim walory komediowe, czyli wyśmianie bohaterów zamiast zrozumienia ich wiecznych rozterek, raczej spłaszczał je, niż wzbogacał. Droga pośrednia, a raczej sposób łączenia (w postaci, scenie) walorów komicznych i tragicznych, czyli przeciwstawnych wartości emocjonalnych na zasadzie jedności przeciwieństw, to na pewno osiągnięcie najlepszych realizacji Czechowa, jakie zdarzyły się na naszych scenach. Myślę tu o "Płatonowie" i późniejszym "Akcie pominiętym" Jerzego Jarockiego (Teatr Polski we Wrocławiu), "Płatonowie wiśniowym i oliwkowym" Krystiana Lupy (zrealizowanymi ze studentami krakowskiej PWST), ukazującym te same wydarzenia z perspektywy różnych postaci "Wujaszku Wani" Jerzego Grzegorzewskiego (Teatr Studio w Warszawie).

Boom Czechowa w ostatnich latach zawdzięczamy reżyserom średniego i najmłodszego pokolenia, zafascynowanym, jak przyznają, wymienionymi wyżej spektaklami mistrzów, ale też samą materią sztuk, stanowiącą wyzwanie zawodowe. Z tego punktu widzenia "Płatonow" Pawła Miśkiewicza w warszawskim Teatrze Dramatycznym wydał mi się krokiem milowym w stosunku do jego wrocławskiego "Wiśniowego sadu", dość tradycyjnego przedstawienia z wielkim fałszem w roli Raniewskiej. Tu śmiałe rozwiązanie przestrzeni Barbary Hanickiej (ziemiański salon przekształciła we wnętrze zmodernizowanego sanatorium z wannami do zabiegów i basenem, gdzie goście generałowej Wojnicew zażywają odnowy biologicznej) wyznacza stylistkę gry aktorów. Towarzyskie konwersacje ujawniają modelowe sytuacje międzyludzkie, tyleż wypreparowane z materii społeczno-obyczajowej, co niezobowiązujące w miejscu programowego lenistwa. Kolejne sceny wydają się celne jako portret ludzi sukcesu modelujących swe ciało zgodnie z kanonami żurnali, zagadujących tonami słów swoje pragnienia, a nade wszystko pustkę. W większości interesująco zagrane, co gwarantują zaproszone gwiazdy.

Andrzej Chyra tworzy postać luzaka, inteligentnego wałkonia, który dla zabicia nudy uprawia towarzyskie prowokacje i żarty miłosne, lecz zdaje się mocno zdziwiony, że rani kogokolwiek naprawdę. Niedbałe stroje, kilkudniowy zarost i sandały na bosych nogach dobrze korespondują z postawą wiecznego gówniarza, nieodpowiedzialnego mężczyzny w objęciach nadaktywnych kobiet. One zaś pożądają tego czarującego bon vivanta z zapałem godnym lepszej sprawy, bowiem w pospolitym towarzystwie pijusów, durniów, starych geszefciarzy on jeden nie mówi o interesach i wekslach, tylko o uczuciach i nieokreślonych, lecz wyższych ideałach. Ten prowincjonalny Don Juan, kabotyński Hamlet obiecuje kobietom spełnienie marzeń o wielkiej miłości, ą tym samym wyrwanie się z trybów pospolitości i nudy choćby na chwilę. Nic dziwnego, że znoszą upokorzenia, zabiegają o jego względy, układają plan schadzek; każda ciągnie go do swego łóżka i życia. I każda przegrywa. Anna Danuty Stenki to samotna, pełna temperamentu kobieta, która zamiast się sprzedać bogatemu idiocie, świadomie wybiera miraże miłości. Nie boi się nawet ośmieszenia, czego kulminacyjną sceną jest kąpiel w basenie (nie po to kusi niebieską wodą, by nikt się nie zamoczył), gdzie oblepione mokrą sukienką ciało aktorki wyraża ekstazę namiętności - nikomu niepotrzebnej. Wszystkie jej uczucia utopione zostały w bezpłodnym inteligenckim gadaniu, bon motach, fioriturach, popisach niezależności i pozorach niezaangażowania. Tylko młodziutka Sonia Mai Ostaszewskiej wypada z tej konwencji gry. Traktuje swą miłość serio i w finale zabija nieszczęsnego kochanka, przedtem wpadając z nim do basenu. Czy jednak strzelba musi strzelać dwa razy?

Pozostaje pytanie ważniejsze - czy z ogromnego tekstu sztuki, będącej matecznikiem wielkich tematów Czechowa, tylko tyle dało się wypreparować? Czy jednak nie szkoda zawartego w niej filozofowania, rozterek bohaterów i ich marzeń o lepszej przyszłości nie urzeczywistnionych nigdy, słowem całej warstwy rozważań społeczno-moralnych tak silnie akcentowanej? "Płatonow" jako rzecz o egzystencjalnych rozterkach męsko-damskich to trochę mało jak na powód zajęcia się tym dramatem.

Radykalne uwspółcześnienie świata Czechowa, wypreparowanie sytuacji z historycznego, obyczajowego i nawet psychologicznego kontekstu dało uproszczenie. Niestety drogą wiodącą do szybkich i efektownych rozwiązań poszedł również młody reżyser Piotr Kruszczyński w kolejnym spektaklu "Płatonow i inni" (Teatr Polski w Poznaniu). Umieścił bohaterów w saunie i na kolorowych materacach, by po oczyszczeniu organizmów mieli gdzie odpocząć. Przy czym bardziej niż tytułowy bohater interesowali reżysera ci, którzy mają pieniądze i wobec zubożałych inteligentów demonstrują odpowiednio nowobogackie maniery. W rodzinnym mieście oligarchy Kulczyka taka interpretacja wydaje się zrozumiała, ale z opisów i fotografii przedstawienia, którego nie zdołałam obejrzeć, wynika, że do subtelnych interpretacji nie należy. Nowoczesność teatralnego języka w obu przypadkach oznacza drastyczne zubożenie dramatów pisarza, którego nieprzemijającą siłą pozostaje widzenie świata w całym jego skomplikowaniu i niejednoznaczności.

Kolejnym przykładem nowoczesnego odczytania może być "Mewa" Grzegorza Wiśniewskiego z gdańskiego Teatru Wybrzeże. Stroje współczesne albo tak zwane ponadczasowe - Arkadina w legginsach ćwiczy na stepperze, Trigorin ubiera się w skórzaną marynarkę, Trieplew w rozciągnięte swetry zbuntowanego nastolatka, Dorn w letnim garniturze wsiada na staromodny rower, Nina zaś nosi suknię stylizowaną na wiek XIX - co pewnie ma podkreślać uniwersalność świata bohaterów. Najbardziej radykalnym pomysłem jest zastąpienie modernistycznej sztuki młodego Trieplewa fragmentami tekstów Wernera Schwaba, współczesnego dramaturga austriackiego, uważanego za radykalnego reformatora dzisiejszego teatru. Zastąpienie teatru symbolistów, który w epoce Czechowa był nowatorski, teatrem Schwaba stałoby się nośne, gdyby miało dalsze konsekwencje. Niestety, zebrane nad jeziorem towarzystwo z niesmakiem patrzy, jak Nina Zarieczna w sztuce Konstantego szoruje podłogę i dławi się bułką, wypowiadając teoretyczne teksty Schwaba i fragmenty jego sztuki Antyklimaks. W teatrze młodego reformatora ani w postaciach go oglądających nic się nie zmienia, sceniczny eksperyment syna Arkadiny zostaje wyśmiany. Współcześni inteligenci pozostają ślepi na ważnego autora? Nie, po prostu z tego pomysłu dalej nic nie wynika. Konstanty bardzo cierpi z powodu niespełnionej miłości do Niny, która go porzuca dla kochanka Arkadiny.

Trudno to nazwać nowym odczytaniem utworu. Współczucie dla Trieplewa rozlewa się szeroko i nikomu nie przyjdzie do głowy, że jest on zwyczajnie pozbawiony talentu. Piotr Jankowski bowiem gra niezrozumianego geniusza. Samobójstwo jest tu dziecinnym aktem zemsty na bliskich, którym trudno się serio przejąć. Podobnie nikt nie potraktuje uczuć Niny (Monika Chomicka) do Trigorina jako młodzieńczego zapatrzenia w ideały, poszukiwania złudzeń, skoro w tej roli został obsadzony główny amant teatru Mirosław Baka. Słowem, grane jest to, co na wierzchu, najbardziej oczywiste, choć trzeba powiedzieć, że spektakl ogląda się dobrze (aktorzy - zwłaszcza Joanna Bogacka jako Arkadina i Dorota Kolak jako Paulina - grają przyzwoicie). Gorzej się o nim myśli.

Nie tak jednak źle, jak o "Mewie" Zbigniewa Brzozy w warszawskim Teatrze Studio. Tu banał goni banał. Jezioro od kulisy do kulisy, falująca woda na kurtynie, a na horyzoncie majaczy drugi brzeg porośnięty sitowiem. W tle pieśni rosyjskiego ludu. W następnej odsłonie tradycyjne dekoracje - ciemne meble, koronkowe serwety, ciężkie kanapy. I nieznośne pozy Arkadiny, w której to roli Krystyna Janda święciła dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Żadnej prawdy poza znaną manierą aktorki posługującej się raczej językiem migowym, czyli nadekspresją rąk, nóg i twarzy. Podchwytuje tę stylistykę bystro Maria Peszek jako zakochana w Konstantym Masza, brak wzajemności rekompensując sobie kieliszkiem wódki: a to odsłoni jedno ramię, a to drugie, a to wygnie wyzywająco biodro, ukaże zgrabne uda, a to przewróci oczami, jakby grała Elżbietę Barn Charmasa. Krzysztof Kolberger jako Trigorin mówi tekst, ale kim jest, co czuje i myśli - nie wiadomo. Zarówno Arkadina, jak i świeżo zakochana w nim Nina Agnieszki Grochowskiej nudzą go setnie. I tak po kolei wszyscy zmierzają do klęski. Sztuka par excellence aktorska, a jednej prawdziwej roli nie można się doszukać przez nudne dwie godziny. Jaki teatr miałby się urodzić z tej pięknej sztuki, nie wiedzą ani aktorzy, ani -co najsmutniejsze - reżyser, który poddał się sztampie gwiazdorów.

W toruńskim "Wiśniowym sadzie" Aleksandra Semenowicz zaprojektowała przestrzeń pełną znaczeń. Żadnych samowarów, solidnych mebli, welurowych kotar, koronkowych serwet i parasolek, czyli atmosfery rosyjskiej prowincji utopionej w bezczasie trywialnej epoki przełomu stuleci. Duże okno sceny pomniejszone kilkoma czarnymi ścianami, którym wycinane secesyjne wzory dodają lekkości. W zależności od wzajemnego układu tworzą salon Gajewów, bawialnię, salę balową. Ich mobilność i ażurowość sprawiają wrażenie tymczasowości, przecząc już od pierwszej chwili wyobrażeniu o stabilnej siedzibie rodu, jakim wydawać by się mógł majątek ziemski z sadem, najsławniejszym w całej guberni. Niziutkie meble dziecinnego pokoju i kilka starych zabawek świadczą o tym, że nikt tu niczego nie tykał latami. Stara biblioteka z wybitą szybą świadczy nie tyle o biedzie, ale o lenistwie i prostracji. Tak wygodniej, nie trzeba już otwierać drzwi, by wyjąć książkę.

Wrażenie tymczasowości miejsca i bezwolności zamieszkujących go ludzi podkreślają stroje przyjezdnych. Raniewska w pięknym futrze z norkową narzutką, jej córka Ania jak z paryskiego żurnala - lakierki, getry, płaszczyk, kapelusz. Szarlota w ekscentrycznych spodniach, nawet kolorowy szalik lokaja Jaszy zdradza zagraniczny szyk. Stroje podróżne kontrastują z surową, brązową suknią Warii i prowincjonalną Duniaszy czy żółtymi butami Łopachina, które nosi do szarego garnituru i ciężkiej pelisy z bobrowym kołnierzem. Ważniejsze jednak, że te stroje określają stan ducha bohaterki i jej świty. Wydaje się nim poczucie kompletnego braku stabilności. Jakby tylko podróż, kiedy zawieszeniu ulegają uczucia, odpowiedzialność, poczucie obowiązku, była stanem najwłaściwszym i najbardziej pożądanym. Między Rosją a Francją, Paryżem a Mentoną, gdzie miała swoją willę, sprzedaną za długi, Raniewska czuje się najlepiej. To znaczy może cierpieć na nieznośny klimat, nudę; brak towarzystwa, kiepskie jedzenie, słowem, na samo życie nie spełniające jej oczekiwań. Wrażeniem, które jej stale towarzyszy, wydaje się właśnie nieustanne poczucie bycia pomiędzy, w drodze, stan zawieszenia myśli i uczuć, w nadziei, że tam, gdzie nas nie ma, jest lepiej.

Raniewska w tym przedstawieniu wraca z Paryża, nie dlatego, by ratować zagrożony licytacją majątek, tylko po to, by za resztki pozostałe po licytacji wrócić do chorego kochanka, który ją wykorzystuje i wpędza w długi, by dalej narzekać na swój okrutny los. Gdyby było inaczej, posłuchałaby rad Łopachina i sprzedałaby wiśniowy sad na działki dla letników. Albo, jeśli jej romantyczne wyobrażenia o życiu każą się brzydzić kupiectwem, filisterstwem i interesami, posłuchałaby starego Firsa. To on opowiada (kwestie zwykle skreślane przez reżyserów), jak pięćdziesiąt lat temu wiśnie suszono, marynowano, przetwarzano na konfitury, wysyłano do Moskwy, więc "pieniędzy było jak lodu". Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by odnaleźć stare przepisy i majątek przywrócić dawnej świetności. Ale trzeba byłoby się wtedy zabrać do pracy...

Niestety, ci ludzie, egoistyczni i zakłamani, ogarnięci niedowładem woli i zwykłym lenistwem, wolą ścigać mgliste ideały, niż poświęcić uwagę ziemskiej egzystencji. Bo też wtedy trzeba byłoby otworzyć oczy na zwykła biedę, zło i niesprawiedliwość. Na to, że w kuchni ludzi karmią grochem i zupą mleczną. Poczuć odpowiedzialność za los tych, którzy poświęcili szanownym państwu swoje życie, by ci mogli kupować kawior i landrynki. Przecież lepiej przyjmować hołdy za wdzięk i urodę, a potem malowniczo zginąć w Paryżu pod brzemieniem "niesprawiedliwego" losu.

Nie wszystkie niestety role wypełnione zostały intensywnym byciem postaci. Najbardziej chyba podobała mi się Szarlota Mai Kleczewskiej, osoba tyleż ekstrawagancka, co szalona, sztuczkami przyciągającymi uwagę innych starała się odsunąć poczucie przeraźliwej samotności. Chyba jedyna osoba w tym świecie, która widzi swoją sytuację jasno, bez samozakłamania, choć nic na nią nie może poradzić ani jej zmienić. Także Łopachin Jarosława Felczykowskiego, poczciwy olbrzym o kanciastych ruchach, zdziwiony swoim sukcesem tak mocno, że już nie chce myśleć o tym, jak bardzo przepłacił interes, co rasowemu kupcowi nie powinno się zdarzyć. Ale właśnie tym irracjonalnym szaleństwem budzi w końcu sympatię. Odnotowałabym także debiut Julii Balcewicz w roli Ani - świetne warunki i sporo prawdy - oraz pełną temperamentu, marzeń i wdzięku Duniaszę Matyldy Podfilipskiej, ubiegłorocznej absolwentki z Łodzi i wyrazistą postać Jaszy Dariusza Bereskiego.

Przedstawienie Andrzeja Bubienia jest wyraźnym oskarżeniem bohaterów za ich nieczułość na krzywdę, grzech zaniechania, egoizm i metafizyczne pustosłowie, które pozostaje samousprawiedliwieniem. Mimo aktorskich niedociągnięć to przedstawienie kreśli portret ówczesnych inteligentów. Bynajmniej nie pochlebny, jak to było w długiej tradycji scenicznej utworu. Reżyser bohaterów nie rozgrzesza, bardzo wyraźnie punktuje ich rozmamłanie duchowe, bezbronność wobec twardych praw życia i klęskę na własne życzenie. Rodzeństwo Gajewów, zapatrzone w przeszłość, marzy o przyszłości, a zgoła bezmyślnie przechodzi nad realnym życiem, jakby go nie zauważając.

Samopoczucie polskiej inteligencji wyraźnie zniżkuje. Warstwa stojąca w awangardzie przemian po odzyskaniu wolności wydaje się coraz bardziej zbędna. W wyścigu po pieniądze, który stał się głównym celem transformacji i miarą sukcesu, zajmuje coraz dalsze miejsce. Tysiące wykształconych ludzi, wcale nieskażonych patologią, wegetuje w coraz większej biedzie. A głos ich przywódców - artystów i intelektualistów - pozostaje coraz słabiej słyszany. Idee społecznej sprawiedliwości, interesu ogólnego, powinności państwa złożone zostały na ołtarzu wolnorynkowej gospodarki, jakby wszystkie perturbacje milionów ludzi z tym związane były tylko zmarszczką na oceanie przyszłej szczęśliwości. Nasi inteligenci napisali nowe libretto dziejów wedle liberalnego wzoru. Ale zwycięstwo odnieśli raczej pyrrusowe, co pokazują losy Unii Wolności. W jej szeregach profesor na profesorze, a progu wyborczego przekroczyć nie mogą chyba nie dlatego, że jej szefem jest kierowca. Na własne życzenie stali się klasą ludzi zbędnych. No i co z tym zrobić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji