Artykuły

Witkacy 81

PAMIĘTAM tamto, sprzed 24 lat, "Hbnerowskie" przedstawienie, czy raczej - próbę generalną "Szewców" S. I. Witkiewicza. Nastrój pełnego napięcia, oczekiwania na widowni (pierwszy - po wojnie - Witkacy na naszej scenie!), a potem spektakl - Lucyna Legut - księżna Irina, Tadeusz Gwiazdowski - prokurator Scurvy, Lech Grzmociński i Edmund Fetting - jako Czeladnicy, pod koniec -: sam Zygmunt Hbner jako tow. Abramowski. I ukazujące się nad sceną wywieszki: "Nuda", i "Nuda coraz gorsza".

A potem dyskusja, pełna podniecenia, z ciekawym głosem młodzieńczego Stefana Treugutta. Wychodzą: z teatru dzieliliśmy się już zasłyszaną na przerwie wiadomoś­cią: Witkacy "nie przejdzie"! Oglądaliśmy pierwsze i ostatnie przedstawienie!

Dziś, na tej samej scenie sopockiego Teatru Kameralnego - kurtyna z wymalowanym czerwonym napisem: "Szewcy-81", nasuwającym skojarzenia z tytułem głośne­go filmu. Więc - "Szewcy" w myśl utartego zwrotu - "tu i teraz".

Gdybym miał jednym słowem określić przedstawienie Marcela Kochańczyka, powiedziałbym, że jest to inscenizacja mądra. A jednocześnie - zracjonalizowana. Wystawiano już Witkacego na tysiąc i jeden "sposobów", od superudziwnień i dziwaczeń, po­przez kabaret - po wierny wskazaniom autora przekaz. I najbardziej chyba znajdowało posłuch mądre zalecenie Konstantego Puzyny: grać naturalnie, bez zbędnego "uatrakcyjniania" - wtedy właściwy Witkiewiczowi klimat najlepiej się uwydatni. Kochańczyk zobaczył w tej - tak istotnej dla twórczości Witkiewicza sztuce - przede wszystkim przekaz myślowy, pełny istotnych dla każdego etapu przemian społecznych - a dla nas dziś szczególnie - znaczeń, tudzież wybiegających w przyszłość prognoz. Jest to Witkacy zracjonalizowany w swojej warstwie dyskursywnej, podanej czysto i klarownie, bez zbytecznego "wyakcentowywania".

Ten tok "naukowej sztuki ze śpiewkami" przeplata się płynnie i rytmicznie (nie na zasadzie "wtrętów") z sekwencjami o typowo "witkacowskim" z innego wymiaru - nastroju. Sceny te wiążą się organicznie z toczącą się dyskusją, uwydatniają zawarte w niej znaczenia. Wprowadzają też klimat schyłkowego "zatracenia" - "jamszczyk nie gani łoszadiej"...

Nie byłaby to sztuka Witkacego, gdyby nie znalazła się w niej Tajemnica i Dziwność Istnienia, nienasycenie życiem, metafizyczny niepokój i demonizm płci, a także strach przed zbliżającą się epoką "niwelistyczną", z jej zmechanizowaniem ludzkości - zanikiem uczuć metafizycznych. Jak we wszystkim, co wyszło spod pióra autora "Nienasycenia" i "Pożegnania jesieni" (kiedyż wreszcie te niezwykłe książki doczekają się wznowienia?).

Jak powiedziałem - nie te Witkacowskie "specjalitees de maison" stanowią przedmiot zainteresowania Marcela Kochańczyka (choć oczywiście znajdują one w spektaklu swój należny - jakżeż ciekawy przy tym - wyraz). Kochańczyka interesuje przede wszystkim mechanizm spo­łecznych przemian, relacja: władza i rządzeni, dialektyka przewrotu, to wszystko, co dochodzi najpełniej do głosu w dyskusji pomiędzy Sajetanem Tempe i prokuratorem Scurvy, a potem - w kolejnych dziejowych "przemieszczeniach". Włącznie z tymi ostatnimi, tak świetnie reżysersko pokazanymi.

Po kilku poprzednich "przewrotach" - sekwencja "chłopska" - z ironicznie winkrustowaną reminiscencją z "Wesela", a potem - "ginący świat", rozpamiętujący swoją klęskę pod "rozkładową" melodię "Jamszczyka", wraz z ostatnimi podrygami "użycia". I - "ludzie nowi", jak z innej sztuki, Abramowski ze swym towarzyszem, wprowadzający nową rzeczywistość.

W tych końcowych partiach przyspiesza Witkacy swoją "maszynę czasu", w wizjonerskich skrótach pokazuje społeczne "zmiany wart", z góry przewidując finał każdej z nich (...oto staję... na prze­łęczy dwóch światów ginących - powie Irina). Jak trafne są przy tym jego prognozy - nie w sensie wskazywania konkretnych układów, lecz w intuicyjnym wyczuciu, zrozumieniu najistotniejszego mechanizmu zachodzących przemian, ich psychologicznego podłoża.

Gdy szewskich czeladników, którzy osiągnęli już pełnię władzy i dobrobyt ogarnie frustracja i poczucie beznadziei ("zupełna pustka... coś w nas trzasło i już nie wiadomo, po co żyć") - usłyszą od Księżnej: Macie to czegoście chcieli, co my arystokraci czuliśmy zawsze. Jesteście po tamtej stronie, cieszcie się...

Otóż to. Choć odbieramy "Szewców", rzecz to zrozumiała, poprzez naszą "odmetafizycznioną" rzeczywistość, w ich znajdującej tak silny rezonans na widowni warstwie znaczeniowej, nie zapominajmy, że to jednak - Witkacy! Witkacy, każący mówić Czeladnikowi "... o tym życiu strasznym, w bezsensie ostatecznym, najgorszym, bo do cna uświadomionym". Witkacy, egzystujący w świecie, którego wykładnikami są "groza, nuda, katzenjammer i ohydne przeczucia". Ten, tak właściwy dla niego klimat nazwał ktoś (chyba Stefan Szuman) trafnie "Witkatzenjammerem".

Wszystkie te niuanse, pulsowania nastrojów, przeplatania się kolejnych społecznych układów, w połączeniu z przeistaczaniem się w nieskończoność bohaterów sztuki (z przeświecającą przez wszystko witkiewiczowską "nicością"), a przede wszystkim to co dla nas dziś w "Szewcach" najistotniejsze, a więc zawarte w nich społeczne prognozowanie - przekazał Marcel Kochańczyk z mądrym umiarem, czysto, bez ekstrawagancji, z wydobyciem klarownego przewodu myślowego tej sztuki. Uwierzytelniając tym samym sens umieszczonego na kurtynie napisu "Szewcy 81" tworząc znakomite (z własną, dodajmy, udaną scenografią), spełniające oczekiwania widowni - przedstawienie. Gotów jestem nawet (choć niełatwo mi to przychodzi) przymknąć oczy na dopisywanie Witkiewiczowi własnych, skądinąd zabawnych, powiedzonek.

Sukces przedstawienia współtworzy gra całego zespołu. Wspaniale poprowadził swoją rolę prokuratora Scurvy Henryk Bista. Skorygował, tu reżyser didaskalia Witka­cego: Scurvy Henryka Bisty to niegroźny posiadacz "szczęk szerokich, którymi pogryzłby na proszek kawałek granitu", lecz równie niebezpieczny, "łosiowaty" bon-vivant, elastyczny, pozbawiony skrupułów dworak!

Tych cech nie traci (choć w pełni się tu przeistacza) w świadomie pokazanym "upadku". Po mistrzowsku to pokazuje Bista, gdy Scurvy zinfantylizowany, "spisały" ogołocony ze wszystkiego poza swą żądzą i chęcią przeżycia za wszelką cenę, sprowadzony do stanu niemal embrionalnego - układa się na kolanach Iriny. Zmysłowość i chęć użycia, arrywizm i służalczość, inteligencja sąsiadująca z ubraną w dobre maniery bezwzględnością, a jednocześnie cała, biologiczna niejako, "naturalność" tego gatunku osobnika - wszystko to scala Henryk Bista w konsekwentnie poprowadzonej jednolitej, choć tak zróżnicowanej, mieniącej się odcieniami roli.

(Nie zapominajmy jednak, że sztuki Witkacego, to nie "dramaty charakterów". Występujące w nich postacie, to uosobienia pewnych idei, pojęć, często abstraktów, bez "życiowych" na ogół odniesień).

"Największa namiętność" Scurvy'ego, przedmiot pożądań wszystkich samców, Księżna Irina Joanny Bogackiej - to druga świetna rola w tym spektaklu, bodajże życiowa rola Joanny Bogackiej. Odnalazła tu ona (myślę że w tym zasługa również i reżysera) wiele nowych odcieni swego aktorstwa, poprowadziła rolę na innym niż zwykle, mniej ostrym pełnym natomiast finezji - tonie.

Jest jej Irina - tak jak wszystkie zresztą kobiety u Witkacego - uosobieniem "samicowatości", jest okrutna i opiekuńcza jednocześnie, masturbująca się i żądająca dekapitacji Sajetana. Findesieclowa pełna trującego uro­ku "femme fatale", a jednocześnie zawsze zwycięska, działająca na zasadzie instynktu kobiecość, która przetrwa wszystkie przewroty i rewolucje ona jedna, zawsze taka sama.

Pamiętam Lecha Grzmocińskiego z tamtych, sprzed lat, "Szewców". Z czeladnika - wtedy - "zaawansował" teraz na majstra, z równym temperamentem gra Sajetana Tempe, przekonuje zarówno w kluczowej dla sztuki dyskusji - w walce z prokuratorem Scurvy, jak i w nowym, po "zwycięstwie" - wcieleniu - w jedwabnym szlafroku, z fezem z kutasem na głowie otoczony swą świtą, czeladnikami w getrach i bonżurkach.

W tych, wyraziście zarysowanych, rolach - Adam Kazimierz Trela i Florian Staniewski (jednocześnie asystent reżysera). A jeszcze Dziewka Bosa Lucyny Legut (w Hbnerowskim przedstawieniu) - doskonała Księżna Irina), FierdusieńkoZbigniewa Łobodzińskiego, groźna Strażniczka Barbary Patorskiej, Gnębon Ryszarda Jaśniewicza, Hyper-Robociarz (dobrze, że nie "zdemonizowany") Stanisława Dąbrowskiego i inne udane role wraz z Towarzyszami z finału i "Dziarskimi chłopcami" adeptów Studia Teatralnego przy Teatrze "Wybrzeże". Niemało wnieśli do przedstawienia kompozytor Andrzej Głowiński i autor plastyki ruchu Przemysław Śliwa.

Po "odmrożeniu" "Szewców" - przyjdzie chyba kolej na - "Onych"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji