Artykuły

Gra o czystą formę

Są w Polsce reżyserzy, którzy teatr traktują niejako instrumentalnie: służy im on do manifestowania własnej odrębności twórczej, do budowania autorskiej wizji świata, dla której to wizji literatura dramatyczna stanowi jedynie rodzaj niezbędnego pretekstu. Ma to oczywiście swoje konsekwencje estetyczne, po nich rozpoznajemy artystę i to niezależnie od tego, jaki krąg tematyczny akurat w danym momencie go interesuje. Jednym z takich reżyserów jest Jerzy Grzegorzewski, dyrektor artystyczny warszawskiego Teatru "Studio".

Ostatnia premiera w "Studiu" "Tak zwana ludzkość w obłędzie" jest kompilacją fragmentów kilkunastu dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza, sam tytuł zaś zapożyczony został z ostatniej zaginionej sztuki autora "Pożegnanie jesieni". Powstała tym samym nowa jakość dramatyczna, tym razem - bo tak to trzeba ująć - autorstwa Grzegorzewskiego.

"Tak zwana ludzkość w obłędzie" zrodziła się, jak przypuszczam z prostej konsekwencji: Grzegorzewski wyszedł z założenia, że dramaturgia Witkacego stanowi autonomiczną jedność, tyle tylko, że rozpisana na wiele sztuk. Pozwoliło mu to stworzyć scenariusz teatralny, który sam w sobie - podejrzewam - pozostałby martwy, gdyby nie oblec go w sceniczny kształt. Grzegorzewski, że tak się wyrażę, nie literaturą myślał, lecz teatrem. Zaintrygowało go wyciąganie inscenizacyjnych konsekwencji z tego, co w dramatach Witkacego jest ledwie zafiksowane, a zapewne - nie jednoznaczne - skoro spór o to, jak należy grać Witkacego, nie wygasa. Jest to wiać spektakl, który podejmuje dialog z tradycja wystawiania dzieł autora .Siewców", odważną próbą dołożenia do niej własnych przemyśleń i doświadczeń teatralnych. Ten impuls w ogóle stworzył to przedstawienie które jest misternie wymyśloną grą o... czystą formę.

Z tego punktu widzenia mniej nas luz obchodzi zasada budowy scenariusza, ale raczej materia sceniczna dzieła, jasno podporządkowana fundamentalnym elementom Witkacowskiej historiozofii i teorii sztuki. Zaiste, nie widziałem dotąd Witkacego, z takim pietyzmem "czytanego" na scenie, uwzględniającego zasady estetyki twórcy "Matki". Grzegorzewski poprzekładał akcenty, "odfabularyzował" sceniczna opowieść, wyzuł postaci z resztek psychologii. Tu nie wydarzenia ważą. nawet nie relacje, które układają się między mówiącymi "podmiotami" (wszak nie ma tu postaci dramatycznych rozumianych tradycyjnie). Na scenie zmaterializowano to, co w tych ludziach ochłapach pozostało: dręczące poczucie absurdu świata, który brnie w obłęd. Świat ginie, sztuka i filozofia upadają, człowiek pozostaje w stanie permanentnego rozbicia, nie potrafi scalić jedności w całość, grozi mu trwała schizofrenia, jak na znanej sarkastycznej fotografii, na której umundurowany Witkiewicz rozpada się na pięć postaci. Ta fotografia w tym spektaklu "ożyje" i poruszy na wstępie cały mechanizm tego boleśnie groteskowego świata, wyjętego jakby z innej rzeczywistości "prawdziwszej", po nie skażonej doraźnym oglądem powszechności. Ten motyw, ten chwyt zostanie zresztą wielokrotnie powtórzony, już w innych, również znanych z ikonografii "wcieleniach" Witkacego. Doprawdy, nie wiem, jak to Grzegorzewski zrobił, lecz udało mu się "uobecnić" samego Witkacego, wpleść jego biografię w ten ponury, sceniczny świat. Jest to zrobione dyskretnie, aluzyjnie, poprzez obraz sceniczny, lecz jasne jest, że to właśnie ramy życia Witkacego (lata 1918-1939) wyznaczają linearny przebieg tego, co z braku słów moglibyśmy nazwać wydarzeniami.

Przedstawienie zbudowane zostało w konwencji makabrycznego snu, w którym wszystko się może przydarzyć. Zabudowanie przestrzeni przez Barbarę Hanicką też temu służy. Przedmioty, choć znane i "oswojone", pozbawione są właściwych sobie funkcji. Dwudziestka aktorów konsekwentnie przeczy temu, co określamy mianem życiowego prawdopodobieństwa.

Ruch, gesty i mimika są zaprogramowane jakby w sprzeczności z tym, co wynikałoby z treści wypowiadanych skrawków dialogów. Bo też nie są to ludzie i nie jest to tzw. życie. To tylko wyobrażenie świata pozbawionego metafizycznych uczuć, przerażającego jak najmroczniejszy koszmar senny.

Grzegorzewski "wyspekulował" to przedstawienie, zrobił "bryk" z Witkacego dla wtajemniczonych, dokonał prywatnego rozrachunku z dramaturgią Witkacego. "Interes" własny postawił ponad wszystko. Zapewne ze szkodą dla widza, który - zabawę z formą i w formę sceniczną zapewne ogląda z zaciekawieniem, lecz wewnątrz musi pozostać zimny. To teatr nakierowany do siebie, do wewnątrz, choć jest to kwestia niewątpliwie bardzo intymnych i subiektywnych odczuć. Ja w każdym razie po oglądnięciu "Tak zwanej ludzkości w obiedzie" nie odczułem owej wymarzonej przez Witkacego "dziwności istnienia". Pozostało mi czerpanie satysfakcji z intelektualnej gry, z mocowania się teatru z oporną materią czasu i przestrzeni. Ale czy wystarczy to wszystkim?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji