Artykuły

Białowłosa

W ostatnią sobotą w Operze Warszawskiej wybuchła bomba. Na szczęście nie plastykowa. Bomba z muzyką, śpiewem, tańcem, dramatem (i melodramatem); z muzyką klasyczną, romantyczną, punktualistyczną, elektronową, konkretną, egzotyczną. Jazzową i podwórkową; z sambą, boogie-woogie, twistem i madisonem; z operą, operetką, wodewilem, rewią, kabaretem i teatrem chińskich cieni; z rajem zakochanych, astronautami i rakietą kosmiczną; była wreszcie w tej bombie i sex-bomba - Białowłosa.

"Białowłosa" jest muzyczną sałatką sceniczną, zwaną w Ameryce "musicalem". Pierwszy polski musical rozszerzył tę rozmaitość do rozmiarów iście kosmicznych.

Zaczęło się od szumu około startu rakiety, ale zaraz potem okazało się, że nie o rakietę chodzi, ale o dziewczynę, co się rzuciła pod rozpędzony samochód. Ale ledwo zaczęliśmy ją opłakiwać, okazało się, że żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Oto raj zakochanych na planecie X; musi być tam bardzo gorąco, bo jej mieszkańcy, choć zupełnie nadzy, poruszają się niemrawo i ospale. Jest wśród nich Białowłosa. Nie tańczy - śpiewa. Bo językiem, którym porozumiewają się ze sobą Białowłosi, jest śpiew. Kto najpiękniej śpiewa dostaje najpiękniejszą dziewczyną. Słychać warkot rakiety kosmicznej - przybywają astronauci. I najpiękniej śpiewający astronauta - Robert - staje się posiadaczem Białowłosej. Miał chłopak szczęście. Gdyby trafił do kraju, gdzie nagradza się w ten sposób najpiękniej recytujących, zaręczam, to musiałby odpaść w pierwszych eliminacjach. Żadnych szans nie mieliby tez jego koledzy, z których jeden się jąkał, drugi kresowo zaciągał, a trzeci musiał chyba pochodzić z Targówka, bo mówił o "szczęśliwym powrocie". Ale to już było w drugim akcie, w czasie bankietu z okazji szczęśliwego powrotu ekspedycji, która nie dała wprawdzie naukowych rezultatów, ale przywiozła ze sobą Białowłosą. Jest więc co oblać, obtańczyć. W takt muzyki poruszają się nawet białe posągi (kiedy stały nieruchomo, przysiągłbym, że są prawdziwe), które, podobnie jak towarzyszące wszystkim obecnym paniom czarne pieski, nit maja dramaturgicznego uzasadnienia w ramach całości, ale tez i ta całość zaczyna s;ę powoli rwać, ustępując miejsca łańcuszkowi mniej łub bardziej luźno powiązanych ze sobą "numerów". Po długim (ponad 5 minut) - prawdopodobnie ze względu na przeprowadzaną w tym czasie zmianę dekoracji - orkiestrowym interludium mamy pierwszy "numer", numer prawdziwie popisowy. "Ballada o klarnecie" jest majstersztykiem dobrego smaku, humoru i parodii. Po balladzie był występ Białowłosej, która tymczasem znalazła zatrudnienie w nocnym lokalu, występ przerwany sprzeczką astronautów, dawniej przyjaciół a teraz rywali. Sprzeczka kończy się jak w "Eugeniuszu Onieginie", tylko śnieg "puszczono" nie w tym miejscu. Jeszcze przedtem była duża liryczna aria, tez jak z "Oniegina" albo raczej z "Casanowy" Różyckiego. Gdy śpiewak skończył tę arię, Edmund Fetting (Poeta) powiedział do Henryka Czyża (kompozytor, librecista, dyrygent): "za bardzo melodramatyzujesz!" - i miał rację. Potem odtańczył małego sztajerka (Fetting, nie Czyż) i rozpoczął recytowanie wiersza pt. "Odganiajcie sny". I okazało Się, jak mało poezja może: jakby na przekór tym słowom pojawiły się na scenie senne postacie z planety Białowłosych, fantazja pomieszała się z rzeczywistością, liryczny motyw powtarzanego wielokrotnie refrenu Białowłosej z kabaretową piosenką śpiewaną przez ładnie rozebrane Siostry Struka: "Z przodu nic, z tyłu nic, ale za to, co pan na to, jak się ma to, nie ma po co kryć". Mimo to (a może właśnie dlatego) udało im się ukryć przed milicjantem dokonany właśnie mord koleżeński. Mord był zresztą - jak zawsze - niepotrzebny, Białowłosą uprowadził Ekspert - "ten trzeci".

Epilog. Przed Epilogiem interludium długie i głośne. Tak głośne, że publiczność uważa za stosowne klaskać. I znowu - jak w prologu - jakiś fragment wielkiego miasta. Ekspert po dokonaniu "ekspertyzy" żegna Białowłosą, której po nieprzespanej nocy roją się senne widziadła: to jakiś muzyk jazzowy, grający na kwadratowej trąbce melodię z "Amerykanina w Paryżu", to Jakiś pianista-wirtuoz, który w zawrotnym tempie przebiega najpierw klawiaturę fortepianu a potem scenę. Śni się jej także nasz czołowy tenor Bogdan Paprocki w greckiej spódniczce i z lirą. Ale wszyscy odchodzą. I wtedy staje się rzecz najgorsza jaka mogła się stać: Poeta przykleja Białowłosej bardzo brzydką etykietkę. O ile zdołałem się zorientować, interesowało się nią kolejno dwóch, najwyżej trzech panów (niełatwo to ściśle stwierdzić, bo wszyscy byli jednakowo ubrani i do siebie podobni) - to jeszcze nie powód, żeby nazywać dziewczynę "dziwką" - i to w publicznym miejscu!

Białowłosa kończy tragicznie - pod kołami pędzącego samochodu. W ten sposób powróciliśmy do miejsca, w którym rozpoczęła się akcja dramatu. Bo "Białowłosa" jest w gruncie rzeczy dramatem, wcale niewesołą opowiastką o "wykańczaniu" jednostek skrojonych nie podług standardowego modelu naszej unifikacyjnej cywilizacji. I wyszlibyśmy z przedstawienia bardzo smutni, gdyby nie końcowa scena z odejściem ostatniego tramwaju, które Poeta przeżywa równie silnio jak śmierć Białowłosej. To "przymrużenie oka" było bardzo potrzebne. Pozwoliło i nam potraktować z przymrużeniem oka kosmiczny musical Henryka Czyża.

[źródło i data publikacji artykułu nieznane]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji