Artykuły

Na cienkiej nitce życia

"SZTUKMISTRZA Z LUBLINA" Isaaca Singera czyta się jednym tchem. Ta niewielkiej objętości powieść urzeka obrazem świata, którego już nie ma, psychologiczną wnikliwością i pro­wadzoną po mistrzowsku narracją. Precyzyjnie skonstruowana łączy w sobie bogactwo obserwacji obyczajowych z pietyzmem dla żydowskiego folkloru, klimatu dzielnic i mia­steczek, z głębią rozważań natury filozofi­cznej, egzystencjalnej. Refleksja ta wypełnia znaczną część książki, lecz ani opisy stanów wewnętrznych bohatera, ani jego mo­nologi nie przeszkadzają wartkości akcji rozgrywającej się w tempie właściwym powie­ści sensacyjnej. A przecież nie jest "Sztuk­mistrz z Lublina" kryminałem czy roman­sem, choć elementy takiej literatury rów­nież zawiera. Jest opowieścią o duchowej przemianie, o szukaniu Boga i prawdy, o odnalezieniu własnej tożsamości.

Fascynująca tektura okazuje się jednak o wiele mniej atrakcyjna w scenicznej adap­tacji. Dowodzi tego spektakl przygotowany przez Teatr "Wybrzeże", który z premierą wystąpił w ostatnią sobotę. Reżyser przedsta­wienia - Stanisław Różewicz obrał w za­sadzie najsłuszniejszą drogę interpretacji dzieła Singera. Nie dając się zwieść wąt­kom obyczajowo-sensacyjnym, nie ekspo­nując nadmiernie folkloru stanowiącego jedynie tło, oprawę właściwego dramatu, skoncentrował się na tym, co u Singera najważniejsze. Zbudował przypowieść o człowieku, o "wędrówce duszy ludzkiej po cien­kiej nitce życia". W tę poetykę wprowadza widzów pierwsza scena, wpisująca już ca­łość w plan niejako metaforyczny, w krąg spraw ostatecznych. Ta odsłona objawiają­ca jednocześnie niezwykłą urodę scenogra­fii Mariana Kołodzieja, w której przepych skojarzony został z ascetyczną prostotą i zadziwiającą funkcjonalnością, sugeruje też od razu daleko posuniętą umowność wielu rozwiązań. Ale tu także natychmiast ujaw­nia się trudność przekładu oryginalnej pro­zy na język teatru.

Coś bowiem fatalnie zaciążyło na gdań­skiej inscenizacji, która zamiast do głębi poruszać, pozostawia nas właściwie obojętny­mi, a przez długie minuty I aktu - również znużonymi. A co gorsza - dla wielu, któ­rzy książki Singera nie znają - bezradny­mi wobec tego, co się na scenie dzieje, za­gubionymi wśród scen realistycznych i sym­bolicznych, poetyckich, wizyjnych. Czy przy­pisać to adaptacji Michała Komara, pomijającej tak wiele istotnych kwestii i rozwa­żań, czy też oporowi tworzywa nie podda­jącego się łatwo teatralizacji? Nie umiem na to odpowiedzieć - prawda leży zapewne pośrodku. A konsekwencja tego wszystkiego jest taka, że oglądamy ciąg następu­jących po sobie obrazów, które spełniają raczej funkcję ilustracyjną w stosunku do książki, zatracając natomiast zbyt często czytelność i logiczny, przyczynowo-skutkowy porządek.

Miesza się na scenie rzeczywistość real­na z tym, co bohaterowi "w duszy gra", a obleczone nie zawsze w szczęśliwy kształt. Jak bowiem uzewnętrznić refleksje, niepoko­je, rozterki Jaszy. Miotany konwulsjami ka­leka, monologujący żebrak, rząd postaci pogrążonych w somnambulicznym jakby śnie ma odzwierciedlać te stany duchowego roz­darcia! symbolizować ludzką niedolę, marność człowieka i świata. Wydaje się jednak wtrętem udziwniającym, pretensjonal­nym, burzącym stylistyczną "czystość" przedstawienia.

Sygnałem wewnętrznego rozchwiania czy niedookreślenia spektaklu jest też niestety aktorstwo. Źle, gdy widz pozostaje "obok" sceny, lecz jak może być inaczej skoro z trudem odnajdą się w sztuce sami wykonawcy. Dotyczy to zwłaszcza Krzysztofa Gordo­na, którego Jasza wypadł blado, nieprze­konująco. Znakomity aktor ma tu wyjątkowo trudną rolę, bo słowo, tekst nie jest jego atutem - kwestii wypowiada w sumie nie­wiele, są to oderwane zdania, strzępy my­śli. Układają się w pytania dwojakiego ro­dzaju: o sens życia, istnienie Boga oraz wła­sną tożsamość. Jasza-Żyd, artysta wyobco­wany w pewnym sensie z własnej społeczności, oparł się asymilacji, nie należy do żadnej z narodowości, chociaż w każdej funkcjonuje. Stąd i nurtująca go wątpliwość: "załóżmy, że ja jestem Żydem, tylko nie za bardzo", "może ja jestem Żydem" - zastanawia się, by ostatecznie do źródeł po­wrócić. Do swego miejsca na ziemi, do religii.

Krzysztof Gordon kreśli portret swego bo­hatera delikatnie, w sposób jakby niezdecydowany. Jego Jasza pozbawiony już w pierwszej części wigoru i witalności, jest jakby trochę nierealny, nieobecny Jasza marzyciel, Jasza hipnotyzer, wreszcie Jasza pokutnik. Kreacja aktora nie uwierzytelnia tej metamorfozy, zbyt wiele od początku w Jaszy dystansu do świata.

Takie ustawienie głównej postaci bardzo negatywnie rzutuje na pierwszą, zdecydo­wanie słabszą część przedstawienia. Druga ma lepsze tempo, potwierdza też znamien­ną dla całego spektaklu prawidłowość. Otóż korzystniej wypadają zarówno sceny jak i postacie konkretne, jednoznacznie określone, nie zawieszone między realną rze­czywistością a sferą wyobraźni, metafory, symbolu: Emilia Izabeli Drobotowicz-Orkisz, Halinka Sławomiry Kozieniec, Herman - Stanisława Michalskiego, a przede wszyst­kim Zewtel - Ewy Kasprzyk.

Bogactwo powieściowej materii opornie poddaje się więc prawom teatru, ale mimo wszystko proza Singera warta jest tego do­świadczenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji