Artykuły

Aktor bez teatru jest kaleką

- Teatr i jeszcze raz: teatr! Jak się w teatrze nie pracuje w ogóle, to się kończy aktorstwo! Aktorstwa nie można nauczyć się w telewizji, w serialu, ani w kinie. Trzeba być już dobrym aktorem. Trzeba wiedzieć, na czym to polega - mówi MARIAN KOCINIAK, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Z Marianem Kociniakiem o wielkich aktorach, których już nie ma, sztuce aktorskiej i o tym, komu kibicował w "Tańcu z gwiazdami" rozmawia Marta Płusa.

Proszę pytać a ja się zamieniam w słuch i będę gadał.

To ja się zamieniam w słuch. Ponoć Pan nie występuje w filmach, ponieważ czeka Pan na dobry scenariusz. Czy uważa Pan, że w obecnych czasach w Polsce nie powstają dobre ambitne filmy?

- Rzadko spotyka się dobry scenariusz. Czasami czekam na taki latami. A ostatnio zgłosił się do mnie kolega Rogulski i zaproponował scenariusz pod tytułem "Ostatnia akcja". I otóż, tak mi się spodobał, że bez żadnej dyskusji przyjąłem tę propozycję. Zatem nieprawdą jest, że nie występuję w filmach.

Uważa Pan, że nastąpił regres w kinie?

- Wręcz jest hossa. Jest mnóstwo utalentowanej młodzieży. Przecież ostatnio kilka filmów, chociażby takich jak "Rewers", zdobyło nagrody na festiwalach filmowych. Już nie mówiąc, że i mój filmik zdobył parę nagród publiczności na festiwalach: w Koszalinie i nad Wisłą. Niestety, to była ostatnia rola pana Jana Machulskiego, gdzie tyle lat przymierzaliśmy się do siebie i nie mogliśmy się zetknąć, ani w filmie, ani w teatrze, ani w telewizji. To było nasze jedyne spotkanie. Zatem jestem z tego powodu bardzo zadowolony.

Ale Jan Nowicki użył ostatnio takiego określenia, jak "roloroby", twierdząc, że nie ma teraz dobrych, prawdziwych aktorów.

- Co też pan Janek Nowicki opowiada?! Nie zgadzam się całkowicie z tymi teoriami. Jest wielu bardzo utalentowanych, zdolnych ludzi.

Ale przecież te seriale...

- Seriale wołają o pomstę do nieba! Bo ile można robić takich samych knotów?! Nie można już na to patrzeć. Ale z drugiej strony, młodzi ludzie mają zajęcie. Teatr jest biedny, z etatu się nie utrzymają, więc muszą coś robić. Ale to jest straszne, straszne, po prostu straszne. Jeśli chodzi o seriale to pan Nowicki ma rację.

A filmy? Są oczywiście dobre filmy, ale przeważają komedie romantyczne, z banalnym zakończeniem, bez puenty.

- Ale są różne filmy. Moim zdaniem najlepszą szkołą dla aktora jest teatr. Każdy aktor powinien się trzymać zębami i nogami teatru. Dlatego, że tam pracuje się normalnie. Analizuje się teksty. W teatrze spotykamy się z wybitnymi reżyserami, ze starszymi kolegami, którzy mają już swoje lata na scenie. Można podsłuchiwać ich i pytać się o wszystko. Teatr i jeszcze raz: teatr! Jak się w teatrze nie pracuje w ogóle, to się kończy aktorstwo! Aktorstwa nie można nauczyć się w telewizji, w serialu, ani w kinie. Trzeba być już dobrym aktorem. Trzeba wiedzieć, na czym to polega. Są wyjątki, oczywiście. Jak na przykład teraz: gwiazda Karolak. To jest amator - choć może go obrażam - a zarazem bardzo dobry aktor. Albo moja Muszka! Anna Mucha - nie wiem, czy ma jakieś wykształcenie aktorskie, ale to świetna aktorka. Ostatnio jej kibicowałem w "Tańcu z gwiazdami".

Ogląda Pan takie programy?!

- Oglądałem, oglądałem. Natasza Urbańska bardzo mi się podobała! I tu miałem dylemat Mucha czy Urbańska! Świetna dziewucha. Ona jest już pani zawodowa: pięknie śpiewa i tańczy pod batutą pana Janusza Józefowicza. Wykreował wspaniałą aktorkę.

A Pana nie przerażają te wszystkie programy? "Czego to gwiazdy nie potrafią na lodzie" lub "Dlaczego oni śpiewają"?

- To wszystko jest straszne! Sztuka aktorska, teatralna niestety podupada. Ja od szkoły teatralnej, którą skończyłem na przełomie '58/59 roku od razu zacząłem pracę w Teatrze Ateneum. Pięćdziesiąt lat w Teatrze Ateneum. Niestety, nasze drogi z panig Izabellą Cywińską zdecydowanie się rozeszły. Nie możemy się porozumieć. Ale znalazłem drugi dom. Znalazłem Teatr na Woli u pana Maćka Kowalewskiego. I tu gram bez przerwy. Obecnie gram w trzech sztukach. A jeszcze do tego gram w Teatrze Prezentacje u Romualda Szejda cudowną sztukę z panią Teresą Budzisz-Krzyżanowską "Sarabanda" Bergmana. Niedługo będę grał z panią Basią Krafftówną, spektakl napisany przez Remigiusza Grzelę "Oczy Brigitte Bardot", napisany na jej osiemdziesięciolecie. I jeszcze piękny spektakl "Bomba", który zagraliśmy na mój jubileusz 16 stycznia 2010 r. To była bardzo duża uroczystość. Zatem pracy mam w huk! Nie narzekam na jej brak.

Rozwiązał Pan współpracę z panią Cywińska, ponieważ miał Pan inną wizję sztuki?

- Czekałem na propozycje, te zaś, które mi pani Iza dawała, były dla mnie żenujące. Chyba chciała mnie upokorzyć. Ja ich nie przyjąłem. Te, które chciałem mieć, nie zostały przyjęte. Czekałem przeszło półtora roku. Od maja ubiegłego roku nie wszedłem na scenę Teatru Ateneum. A to ja byłem prowodyrem tego, by pani Cywińska została dyrektorem. Walczyłem o to. I taka jest teraz zapłata. Zaczęła zwalniać kolegów, mnie zabrała trzy czwarte etatu. Ona prawdopodobnie czeka, abym złożył wymówienie. Ale to ja czekam z jej strony na wymówienie, a wtedy oprawię je sobie w ramkę.

Obsadzała dużo modnych aktorów?

- Nie znam tych kolegów. Ja ich po prostu nie znam.

Żałuje Pan tego?

- Bardzo, bo mi serce pęka. Po tylu latach? Tworzyłem ten Teatr z dyrektorem Warmińskim, z panem Gustawem Holoubkiem, moim kochanym guru, jednym z największych polskich aktorów. Tworzyliśmy teatr pięćdziesiąt lat, bo niełatwo stworzyć zespół. A pani Cywińska? W ciągu jednego sezonu, rozpieprzyła go w drobny mak. Nie ma litości.

Powiedział Pan, że znalazł Pan drugi dom, zatem aktor bez teatru...

- Nie istnieje! Jest kaleką.

A teraz czekam na pytanie o "Jak rozpętałem II Wojnę Światową".

Nie zapytam o to Pana, absolutnie.

- Brawo!

Ile można - taki dorobek aktorski, tyle lat i wszyscy Pana pytają o to samo. I między innymi, dlatego Pan nie udziela wywiadów: bo nie lubi się Pan powtarzać.

- Z tego powodu! Tyle ról zagrałem w teatrze, a oni ciągle się pytają o film "Jak rozpętałem II Wojnę Światową". To już jest dla mnie historia. Wprawdzie to było bardzo sympatyczne kino, przyniosło mi duży rozgłos. Ale z drugiej strony jest też moim przekleństwem.

Bardzo rzadko udziela Pan wywiadów również z tego powodu, że nie lubi Pan mówić o sobie.

- To jest tendencja w dzisiejszych czasach: aktorzy zamiast mówić o filmie, o sztuce, o swojej wizji artystycznej, wolą mówić o sobie i o życiu prywatnym. Odsyłam wszystkich do książki, która powstaje. Będzie to olbrzymia książka. Tam opowiadam nie tylko o teatrze, o sztukach, ale o całym swoim życiu. O dzieciństwie, o studiach, o pierwszych latach w teatrze, o pierwszych rolach, o debiucie, o swoich wybitnych kolegach, o reżyserach. Książka będzie liczyła około dwustu pięćdziesięciu stron. Ukaże się w pierwszych dniach lutego.

I tam będę mówił wszystko. I o życiu prywatnym, i o dzieciach, i wnuczkach. A mam ich sporo.

Zrekompensuje Pan nam wszystkim te lata, podczas których Pan nie udzielał wywiadów.

- Po pierwsze: nie zgadzałem się z tym, co koledzy mówili. Żenowało mnie to ciągle. I nadal żenuje. Więc nie lubiłem gadać.

Mówił też Pan, że jeśli ktoś chce czegoś się o Panu dowiedzieć, to niech patrzy na Pana role, ponieważ to przez role stara się Pan coś przekazać.

- Odsyłam, zatem do czterech spektakli: do "Sarabandy", do "Bomby" wspaniały spektakl, który gram już ponad pięć lat, autorstwa pana Maćka Kowalewskiego (autora Teatru na Woli - przyp. red.). Taki przekrój całej Polski. Następnie "Oczy Brigitte Bardot". I kontrowersyjne, według niektórych, "Siostry Przytulanki". Sprowadzamy sobie panienki do zakonu i swawolimy troszkę. Bardzo miły spektakl.

Posiada Pan ogromny optymizm. Wszyscy zachwalają to w Panu. Skąd bierze się u Pana tak rzadko spotykana u ludzi w XXI wieku cecha?

- Ona się bierze stąd, że jestem szczęśliwy. Moje życie się spełniło. Zagrałem tyle pięknych ról. Dlatego też jestem z mojego życia zadowolony i na co dzień uśmiechnięty.

A która z ról była Panu najbliższa?

- Oj, tyle tego było. Wymienię kilka: od debiutu Sasuany w reżyserii Konrada Swinarskiego, bardzo dobry spektakl z Bronkiem Pawlikiem - już, niestety, nieżyjącym. Bardzo piękny spektakl "Bal manekinów" w reżyserii Janusza Warmińskiego. Na pewno z Gustawem Holoubkiem "Garderobiany", po którym otrzymałem wspaniałe recenzje i po "Garderobianych" przyszedł do mnie Harwood i oznajmił mi: "Panie Marianie, piszę specjalnie dla Pana spektakl" i napisał: "Herbatka u Stalina". Słowa dotrzymał, a w spektaklu grałem z ogromną satysfakcją. "Zmierzch" Babla, dwukrotnie do niego wracałem. I całą serię sztuk Ronalda Harwooda, który pisał "Zaczęło się za i przeciw". Tu też grałem z panem Holoubkiem i Leonardem Pietraszakiem, mym przyjacielem. To taki szereg, który w tej chwili mi przychodzi do głowy. Ale w końcu było tego około stu pięćdziesięciu ról, zatem ciężko mi wszystko sobie przypomnieć.

A obecny "Janosik"? Oglądał Pan? I jak się Panu podoba?

- Oglądam. A jakże. Podoba mi się bardzo. To bardzo sympatyczny film.

Teatr jest odzwierciedleniem rzeczywistości, czy ucieczką? Alternatywą, w którą ucieka aktor?

- Dla mnie jest ucieczką od rzeczywistości. Nie wolno przenosić życia na scenę. Mój guru, Gustaw Holoubek zawsze mawiał: "Marian, teatr jest dla aktora bardzo ważny. Ale nie najważniejszy. Najważniejsze jest życie". Zatem ja będę się powoli, powoli wycofywał. Bo mam dla kogo żyć. Nieustannie tyle lat pracuję, nie mówiąc już o tym, że przez pierwsze piętnaście lat mój urlop sprzedawałem na filmy. Trochę tego wszystkiego było w moim życiu.

Właśnie, taki dorobek.

Może to pytanie zabrzmi banalnie, ale skąd ta potrzeba występowania?

- W tej chwili to potrzeba, by zaspokoić potrzeby moich wnucząt. Bo ich potrzeby są ogromne. Ja już większej kariery nie zrobię w Polsce. Żałuję, że byłem leniem i nie uczyłem się języków, jak na przykład mój kolega Andrzej Seweryn, który zrobił olbrzymią karierę w Paryżu, władając językiem francuskim lepiej niż niejeden Francuz.

Bardzo często Pan wspomina swych kolegów, wspaniałych aktorów, których niestety już nie ma z nami.

- Dwóch aktorów nie zapomnę: Gustawa Holoubka i Tadeusza Łomnickiego. Łomnicki to był jeden z najwybitniejszych polskich aktorów naszego pokolenia. Może i nawet kilku pokoleń. Od niego nauczyłem się bardzo, bardzo wiele. Grałem z nim w bardzo wielu przedstawieniach - podglądałem go, wielki aktor o strasznie szerokich umiejętnościach. Uczyłem się wszystkiego od niego. Przede wszystkim pokory do tego zawodu.

20 listopada minęła pierwsza rocznica śmierci Pana przyjaciela, Jana Machulskiego. Jak Pan go wspomina jako aktora i jako człowieka?

- Oj, cudowny człowiek! To był wspaniały partner. Cudownie się nam pracowało na planie. Świetny kontakt się nawiązywało, dobrze się dialogowało. Doprawdy, wspaniały człowiek! Człowiek i aktor. Ogromnie żałuję, że go z nami nie ma. A przecież do ostatniej chwili był w dobrej kondycji i nagle serduszko wysiadło. Obiecałem pani Halinie Machulskiej, jego małżonce, że spotkam się z młodzieżą, żeby poopowiadać im troszkę o mej przyjaźni z Machulskim.

A jak Pan wspomina dwóch głównych aktorów z "O dwóch takich, co ukradli księżyc"?

- Proszę Pani, to byli uroczy chłopcy!

?!

- Śliczni, o pięknych buziach, uśmiechnięci, jak słoneczka dwa. Ale telewizja sobie pozwoliła kiedyś na taki żart, chyba na moje czterdziestolecie, szedł taki pasek na dole ekranu, że "Marian Kociniak obchodzi swoje czterdziestolecie i partnerowali mu dwaj chłopcy: Jacek i Placek".

Podsumowując: czuje się Pan spełniony.

- Spełniony i bardzo, bardzo, bardzo szczęśliwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji