Artykuły

Bunt mam we krwi

W Polsce pokutuje założenie, że aktor gra tego, na kogo wygląda. W efekcie Lubosa nie uświadczysz w komedii romantycznej ani serialu. Nie dlatego, że nie chce. Najczęściej producenci go odrzucają. Bo za mało go w prasie kolorowej, na bankietach. Tylko raz był gościem telewizji śniadaniowej - pisze Katarzyna Bonda w Sukcesie.

Ma twarz mordercy i duszę anioła. Eryk Lubos. Rudy facet o dziwnej nadpobudliwości. Irytuje się, gdy dziennikarze zaliczają go do gwiazd. - Marzę, by zostać aktorem - mówi przekornie. W domu rodzinnym na drzwiach swojego pokoju napisał: "ALWAYS NO". Może wpatrywanie się w te słowa przez 18 lat kształtowały moją postawę - mówi Lubos i wybucha śmiechem, gdy pada pytanie, czy jest anarchistą. Ale zaraz dodaje: - Powiedziałem jeszcze ojcu, żeby powiesił mi czarne żaluzje. W głowie mu się to nie mieściło. On nienawidził czarnego. Zagroził nawet, że mnie za to z domu wyrzuci. W stronę jasności Aktorem został przez przypadek. Gdyby jako 19-latek nie chciał zaimponować dziewczynie i nie zaprosił jej do Teatru Współczesnego we Wrocławiu, robiłby pewnie coś zupełnie innego. Tego dnia wystawiali "Ja, Feuerbach". Gra Zdzisława Kuźniara zrobiła na nim takie wrażenie, że poszedł do szkoły teatralnej. Nie od razu został przyjęty. - Chyba widać, jak wyglądam. A tam sami ładni, wycackani chłopcy - mówi. Do swojej wyrazistej "gęby" i szufladki "mięśniaka" wraca zresztą często.

I powtarza, że na starość będzie właśnie starym zgryźliwym Feuerbachem. Nerwowo chodzi po pokoju, robiąc przy tym 100 rzeczy naraz. Włącza radio, podpala w kominku, parzy kawę i przegląda gazety. Ale tylko w deklaracjach Lubos jest na nie. W życiu i działaniach to człowiek na tak. Być może dlatego wszystkie grane przez niego postaci idą w stronę jasności. I nie da się ich nie lubić. Zakapiory, kostropate, nieprzyjemne typy mimo wszystko budzą sympatię. Igor z "Mojej krwi" (nagroda im. Z. Cybulskiego), Indor z "Boiska bezdomnych" (nagroda na festiwalu w Gdyni), Silny z przedstawienia "Wojna polsko-ruska", Boguś z "Made in Poland", Alex z "Nakręcanej pomarańczy" - jego role trudno zapomnieć.

- Ta postać jest ciemna. Eryczku, znowu wykręcisz taki numer, że z tej ciemnej postaci zrobisz dobrego człowieka - mówił Grzegorz Jarzyna.

Lubos nawet w zwykłej dyskusji stara się wzbudzać ferment i prowokować. Na stwarzanie roli też ma swoje metody. Dotąd wypłukuje siebie, aż zaczyna myśleć jak jego bohater. Tak zagrał w teatrze Wsiewołoda Meyerholda, którego główną zasadą było stałe poszukiwanie aż do zburzenia wszelkiego systemu, nawet własnego.

Gram takich strasznych dziwaków, połamańców. A przecież pokazałbym im, jak zagrać Romea! Pasją, proszę pani, energią! A nie wyglądem czy białymi zębami. Nie byciem miłym! - unosi się. I zaraz dodaje, że niestety w Polsce pokutuje założenie, że aktor gra tego, na kogo wygląda. W efekcie Lubosa nie uświadczysz w komedii romantycznej ani serialu. Nie dlatego, że nie chce. Najczęściej producenci go odrzucają. Bo za mało go w prasie kolorowej, na bankietach. Tylko raz był gościem telewizji śniadaniowej. - Poprzedniego dnia pracowałem do późna na planie. Wstałem o piątej rano, żeby do nich dojechać, i po prostu spać mi się chciało. Katastrofa. Powiedzieli mi, że kiepsko wypadłem. No, nie popisałem się. Nie umiem się mizdrzyć. I już więcej mnie nie zaprosili - wzrusza ramionami. Innym razem usłyszał, że jest nieformatowalny: "Za mocny do telewizji, zbyt wyrazisty w kinie". - Mam twarz mordercy, ale duszę artysty - mówił kiedyś o sobie. Ale może właśnie to sprawiło, że o nim pomyślał Marcin Wrona, reżyser "Mojej krwi", podczas pracy nad scenariuszem. Zdobycie aktora do tego projektu wymagało od reżysera fortelu. Wiedział, że Lubos od lat trenuje boks. - Nie spotkaliśmy się w szatni, tylko na sali treningowej. Marcin podpytywał mnie o różne rzeczy dotyczące boksu. W saunie zwierzył się, że pracuje nad filmem - wspomina Lubos. I zaraz wybucha śmiechem. - To szelma... Potem znienacka dostałem zaproszenie na casting.

AKTORSTWO TO NIE ŻARTY

"Twarz mordercy" to dla Lubosa przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie. Także w życiu prywatnym. Kiedyś aktor został okradziony w pociągu. Pracownicy ochrony kolei nie mogli uwierzyć, że on jest w tym incydencie ofiarą. Innym razem dostał propozycję zagrania z rumuńską gwiazdą filmową. Po spotkaniu z nią nagle się okazało, że rolę stracił. Luu De Ly, jego partnerka w filmie "Moja krew", przeraziła się, kiedy dowiedziała się, że to właśnie z nim będzie grała także sceny intymne. A po zakończeniu zdjęć tak się polubili, że młoda Wietnamka dodała Lubosa do znajomych na Facebooku. Za każdym razem przygotowania do roli i sama grana przez Lubosa postać przekładają się na jego życie prywatne. W trakcie realizacji "Boiska bezdomnych" Kasi Adamik Eryk włóczył się po Dworcu Centralnym, nie wracał na noc, spał w przyczepie. Na festiwalu filmowym w Gdyni został dostrzeżony i doceniony, lecz przypłacił to depresją. Igor z "Mojej krwi" kosztował go równie dużo. - Utratę kobiety, która na szczęście do mnie wróciła - ucina dyskusje na tematy prywatne. - Po każdej roli mam kaca mentalnego i fizycznego. Po prostu tak jestem skonstruowany. Nie umiem inaczej. Igora odciąłem dopiero po czterech miesiącach. Przestałem być agresywny, nadpobudliwy. Ja tego nie kontroluję, w końcu na planie spędzamy 12-15 godzin przez trzy miesiące. Dopóki nie wyjdę z roli, nie wchodzę w następną. Gdyby kręcił trzy duże filmy w roku, zwariowałby.

- Aktorstwo w moim przypadku to nie zabawa. Jak mam inaczej pracować? Nauczyć się tekstu dzień przed zagraniem? Na planie mam się uczyć? - denerwuje się. - Kiedy coś gram, przestaję istnieć, wyłączam się, nie rozmawiam z nikim. Wracam z planu, właściwie przywożą mnie i nie funkcjonuję. To żadna poza. Jestem po prostu zmęczony. Scenariusze też ocenia w sposób typowy dla siebie. Idzie z papierami do najgłośniejszej knajpy, gdzie jest mnóstwo bodźców i jeśli tekst go wciągnie, uważa, że jest wart uwagi. Ale żadnego nie odrzucił. Częściej to jego odrzucają producenci. Bo jest za mało popularny. Mimo to aktor, który nie gra w serialach, nie bierze udziału w konkursach tańca na lodzie czy salsy, został dostrzeżony.

- A co ja takiego zrobiłem? To dopiero dwa filmy. Jestem na początku drogi. Ja wciąż marzę, by zostać aktorem - mówi przekornie, bo w zawodzie jest od 11 lat. - Mój kalendarz wcale nie jest pełen. Mam mnóstwo wolnych terminów.

ZA DUŻO TESTOSTERONU

Pochodzi z Tarnowskich Gór i jest z tego dumny. Matka zabroniła mu w dzieciństwie trenowania karate i boksu, mówiąc, że mężczyźni w ich rodzinie i tak mają za dużo testosteronu. - Co się dziwić? Jak się ma na nazwisko Lubos, a dookoła sami rudzi faceci o dziwnej nadpobudliwości. Jestem Ślązakiem. Bunt mam we krwi - przyznaje. Mama chciała go zapisać do szkoły muzycznej, więc postawił się i nie wystukał nawet prostego rytmu. Nie kupiła mu wprawdzie upragnionego kimona, pozwoliła za to grać w tenisa. Boksem zajął się dopiero na studiach, by - jak mówi - od tego artyzmu nie przewróciło mu się w głowie.

- Już w dzieciństwie zauważono, że wysiłek fizyczny jest najskuteczniejszym sposobem na mnie.

Jego bardzo liczna rodzina rozpełzła się po świecie. - Nie utrzymujemy już tak bliskich więzi - przyznaje ze smutkiem Lubos. Dziś w Polsce został tylko Eryk (a właściwie Rafał, Eryk to jego drugie imię), jego mama i ojciec. Reszta jest w Kalifornii, Szwecji, Francji, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. - Brakuje mi tego dziwnego zapachu babci. Dziadka, który wstawał o piątej rano, zapalał ogień w prawdziwym piecu na węgiel, żeby zrobić mi jajecznicę. Tego mi brakuje. Jestem sentymentalny...

Dziadek Eryka był rzeźnikiem. - Z tego, co pamiętam, był strasznie nerwowy. Może dlatego, że trzy fronty przeszedł. Rozbierał mięso, zabijał świnie. Całe życie ciężko pracował. Wstawał o czwartej rano, żeby zdążyć na szychtę, szedł piechotą do masarni. Pamiętam, że miał jedną parę schodzonych butów i różne szmugle z mięsem robił, bo to ciężkie czasy były. Wiedział, że sił i pieniędzy wystarczy mu, by utrzymać jedno dziecko, a miał trójkę. Padło na najstarszego. Ojca Eryka wykształcił na magistra inżynierii Politechniki Gliwickiej, energetyka. Mężczyźni w rodzinie Lubosa mieli za dużo testosteronu, za to kobiety były zażarte. - Nie wiem, jakie kobiety lubię. To proste - albo działa, albo nie - wyjaśnia swoją filozofię związków damsko-męskich. - A nienawiść też jest rodzajem emocji, myślę, zbliżonym do miłości. W moim życiu wszystko opiera się na emocjach. Cieszę się, że jeszcze mam na to siłę, na tę zabawę, gierkę pod tytułem "emocje". Że jeszcze chce mi się robić różne rzeczy, że jestem głodny. Jeszcze umiem szybko jeździć samochodem, umiem biegać dosyć szybko, choć coraz szybciej się męczę.

BYĆ JAK KOBIETA

Czuje, że żyje, bo ciągle czegoś mu mało. - Nie chodzi o kasę, jakieś korzyści czy sukces - rozkłada ręce i pokazuje swoje lokum. - Chyba widać, jak mieszkam. O marzeniach mówić nie będzie. - Ja mam 35 lat! - oburza się. - Czy w tym wieku jest miejsce na marzenia? Po chwili jednak dodaje. Tak, ma jedno marzenie. Chciałby zagrać kobietę i tak żyć, tak pracować, żeby nie zasnąć artystycznie, nie poczuć się zbyt dobrze. Żeby wciąż drążyć, odczuwać i przeżywać. - Nie chciałbym pomyśleć, że te buty, które mam na sobie, to są już na zawsze moje buty i jest mi w nich bardzo wygodnie. Jeśli ktoś czuje się artystą, to mogę mu tylko pogratulować. Niech zatrzyma tę chwilę i ma ją dla siebie. Boi się tego, że kiedyś pójdzie na łatwiznę: - Bo nie będę spotykał ludzi, dla których warto kopać. A wtedy zacznie się salceson emocjonalny, odcinanie pasztetowej, grzebanie w mielonce i szukanie chrząstek. Boję się, żeby to moje aktorstwo, życie całe nie zamieniło się w mielonkę, salceson, którym karmi nas telewizja, a niektórzy odcinają, by żyć.

Dlatego nie będzie wydawał płyt, tańczył z gwiazdami ani brylował na salonach. - Ludzie, którzy przychodzą do kina, do teatru, nie potrzebują tego, by wiedzieć, że coś jest dobre, wartościowe, uruchamia ich emocje. Do odbierania sztuki nie jest potrzebna wiedza z pudelka czy wszystkich kolorowych gazet na temat tego, jak mieszkam, ile mam dzieci ani nawet jak wyglądam - zapewnia. Tak naprawdę nigdy nie lubił być w centrum uwagi. Źle wspomina swój pobyt na festiwalu filmowym w Gdyni w 2008 roku. - Pojechałem oglądać filmy. I okazało się, że tam są wszyscy. Mnie żaden paparazzi nie dostrzegał, nie byłem dla nich ciekawym obiektem. Chodziłem sobie w mojej żółtej czapeczce, spokojnie. Dopiero kiedy dostałem nagrodę, nagle wszyscy się zdziwili, że w ogóle jestem aktorem, i dopadli mnie. Zaczęli ze mną rozmawiać, robić zdjęcia. Nie rozumieli, że ja nie mam na to ochoty. Aktorem został nie dla fleszy czy czerwonych dywanów. Niezbyt lubi udzielać wywiadów, niechętnie opowiada o sobie. Po co więc? - Odnajduję w tym wielką radość. Aktorstwo, dramat, film, konwencje, komedia, emocje... Są różne klucze. Chodzi głównie o to, że staję się rodzajem katalizatora emocji. Chyba sprawiam tym radość ludziom. W teatrze widzę, że to "prawdziwe kłamstwo" na nich działa. A dopóki działa, ma to sens. Ostatnio dość często ludzie go rozpoznają. Podchodzą, gratulują i dziękują. Cieszy się. Ale i tak zazwyczaj mówi, że go z kimś mylą. Kiedy się żegnamy, oddycha z ulgą. - Widzi pani, ze mną to jest ciężko. Pani by chciała mnie tak na czymś złapać, przycisnąć. A ja tego nie lubię. Ale wszystko jest dobrze. Jest dobrze - powtarza i zatrzaskuje drzwi mieszkania.

Przypomina mi się ostatnia scena z filmu Marcina Wrony "Moja krew". Igor grany przez Eryka Lubosa (to jego pierwsza główna rola w kinie) kończy pytaniem: "Dobrze było?". Teraz sam udzielił odpowiedzi na to pytanie. Było dobrze. Jest dobrze. Artystyczna mielonka raczej mu nie grozi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji