Artykuły

"Tragikomedia kołtuńska" nieprzemijającym arcydziełem

Trudno uwierzyć, że Zapolska najlepszą komedię swego życia, a chyba najlepszą komedię naszych scen, pisała będąc ciężko chora, wymiotując i mdlejąc na przemian. W warunkach finansowych też była kiepskich - wybrała zaliczki z góry, musiała gotową sztukę złożyć na określony termin. Pisała ją dwa tygodnie. 14 listopada 1906 r. pisała do męża: "Dzisiaj w ciężkich boleściach ukończyłam Dulską. Co to jest? Nie wiem. Pisałam ją w gorączce po prostu. Może to będzie coś doskonałego, a może nic nie warte. Zdaje mi się, że gdybym była Francuzem i taką silną życiową rzecz napisała, to uzyskałabym majątek i sławę olbrzymią. U nas - spastwią się nade mną, a zarobię parę groszy". Nie sprawdził się pesymizm autorki - sztuka miała szalone powodzenie od premier w Krakowie i we Lwowie, poprzez wszystkie następne przedstawienia w innych polskich miastach. Objeżdżał z nią też prowincję mąż Zapolskiej Janowski, i była to pierwsza jej sztuka, na której zarobiła sporo pieniędzy i za tę sumę oraz dochody z następnej, nie mniejszym sukcesem uwieńczonej sztuki "Ich czworo" mogła sobie kupić wreszcie własny dach nad głową - willę "Skiz". Nikt jednak, ani przyjaciele, którzy pierwsi czytali sztukę i zapowiadali sukces nie mogąc się nadziwić jej humorowi ("w teatrze będzie taki ryk śmiechu" - mówili - "że aktorzy nie będą mogli grać"), ani dyrektor teatru, ani aktorzy, ani sama Zapolska nie mogli przewidzieć ogromu powodzenia "Moralności pani Dulskiej". Ta "tragikomedia kołtuńska" - jak ją nazwała Zapolska i jak przez wiele lat figurowała na afiszach, do dziś dnia jest jedną z najlepszych komedii światowej literatury teatralnej.

Warto może podać ciekawostkę mało znaną szerokiej publiczności, że temat do tej sztuki nieświadomie poddał autorce jej mąż. W jednej z niewielu zachowanych po nim notatek pisze, że opowiadał raz żonie o incydencie jakiego był świadkiem w pewnym znajomym domu. "Opowiadając jej szczegóły mego spostrzeżenia" - pisze Janowski - "przytoczyłem jej fakt z punktu widzenia moralności ciekawy, ale nie przypuszczałem, że będzie on miał dla niej jakieś większe znaczenie. Zapolską w moim opowiadaniu uderzyło może nie to, że syn krewnych moich przyjaciół miał w służącej kochankę, ale że matka jego stosunek ten nie tylko tolerowała, ale i popierała z obawy o jego zdrowie. Zapolska mego opowiadania słuchała z całym zajęciem, a kiedy skończyłem, zawołała z radością: "No, chwała Bogu mam nareszcie sztukę, o którą Heller tak mnie męczy". (I to jaką sztukę!)

Oczywiście Janowski dał jej tylko kanwę do sztuki - szczegóły, sytuacje, analizę charakterów dały jej ciągłe bystre obserwacje ludzi, namiętna nienawiść wszelkiej kołtunerii, zakłamania, nietolerancji. Do znienawidzonego przez nią typu kołtunki pozowała jej przez długie lata znana mieszczanka lwowska, niejaka Gołąbowa. Na ten pierwowzór Dulskiej zwracają uwagę Józef Bieniasz, Aniela Kallas i Ludwik Lawiński. Ten ostatni szczegółowo opisuje Gołąbów i ich dzieci (dwie córki i syn), których znał osobiście i stwierdza: "Wszystkie te typy Zapolska żywcem ulokowała w swej komedii".

Są to jednak tylko przyczynki do skrystalizowania się bohaterów sztuki. Ich typy i charakterystyka, podobnie jak większość szczegółów i sytuacji powstawały w ciągu długich lat obserwacji lwowskiego środowiska drobno-mieszczańskiego. Zapolska patrzała na swoje dzieło jeszcze głębiej. Pisała do Jana Lorentowicza: "Patrz Pan na nią głębiej, nie przez śmiech ludzi, których bawi seria konceptów. Tam zakończenie jest główną wagą, ten krzyk rozpaczy Meli: "Tu kogoś zabili... zabili duszę".

Kochani aktorzy - wiem, że to wszystko co dotąd napisałam wyda się Wam niepotrzebne, bo wszak jeszcze nic nie napisałam o waszym przedstawieniu. Myślę jednak, że te mało znane fakty i anegdoty o powstawaniu tej arcyznakomitej sztuki - mogą wielu czytelników zainteresować.

A więc obecne przedstawienie. Od czego zacząć? Chyba od tego,

że już dawno nie miałam takiej przyjemności, że mogę pisać bez naszej słynnej "taryfy ulgowej". Starsi wiekiem widzowie mogą wspominać wiele wspaniałych przedstawień "Moralności pani Dulskiej" sprzed wojny. Nieco młodsi widzieli dobre przedstawienia tej sztuki na emigracji. Wydaje mi się, że obecne przedstawienie Teatru ZASP-u w "Ognisku Polskim" w Londynie wytrzymuje porównanie z najlepszymi produkcjami tej nieśmiertelnej komedii.

Sztuka napisana była z pasją, pasją żyje na scenie - bez tej pasji lepiej sztuki nie ruszać. Reżyser Krzysztof Różycki wyreżyserował sztukę właśnie z taką pasją, a przy tym udało mu się utrzymać w niej ład i logikę. Jest w tym przedstawieniu i drapieżność i satyra, i nawet poezja (Mela). Największa chyba zasługa reżysera, że się nie opierał Zapolskiej, nie wprowadzał żadnych "unowocześnień" czy "udziwnień". Poddał się autorce, która jest za silna, aby się jej sprzeciwiać. Dialog rwał jak koń wyścigowy, dobrze trzymany za uzdę. Dobra koncepcja początku i końca - bez niepotrzebnych wstawek, jakie miały miejsce w niektórych znanych przedstawieniach (np. budzenie się miasta, sygnaturki i inne głosy - nim jeszcze odezwie się Dulska budząca swą śpiącą rodzinę). Przedstawienie kończy się, jak się zaczęło - przeszedł wicher, odbył się dramat, zabito duszę człowieka, a potem znowu wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów - życie idzie dalej, "po Bożemu". Nie trzeba wspominać, że reżyser wydobył wszystkie najśmieszniejsze i najbardziej satyryczne momenty sztuki. "Obie panie Dulskie przyjmują" - to scena, przy której poprzez śmiech aż dreszcz przechodzi.

Mimo naszych trudnych warunków teatralnych udało się zebrać zespół wcale celny. Pani Dulska - Maryna Buchwaldowa oczywiście podkreśliła wszystkie najkomiczniejsze akcenty postaci. Była - jak powinna była być - perfidna, obłudna, ale czy jędza? Czy Buchwaldowa może być jędzą? Ujęła tę postać nieco delikatniej, nie była tak brutalna, tylko zabiegana, zapobiegliwa, rozkrzyczana na swoją gromadkę - jak kwoka broniąca swego potomstwa, tu i tam dziobiąc aż do krwi. Zaganiała je pod swoje skrzydła, pozornie najlepsza matka, najcnotliwsza matrona, rzeczywiście władcza, obłudna, a-moralna (nie "niemoralna"). Siła komizmu i wdzięk Buchwaldowej nie dały jednak całkiem ją nienawidzieć. Jej mina, gdy Zbyszek rzuca Hankę do jej nóg: "proś o błogosławieństwo mamusię..." - niezapomniana.

W roli Zbyszka Krzysztof Różycki, którego w Londynie znamy jeszcze mało, pokazał, że jest nie tylko świetnym aktorem komediowym i farsowym, ale że ma w sobie potencjał dramatu. Sceny zmagania się tego rozumiejącego kabotyństwo i kołtuństwo swej rodziny młodzieńca, cechy, z których sam nie umie się wydobyć, bo "au fond" jest takim samym kołtunem - były niezmiernie przekonywające, a nawet wzruszające. Nie pozostawił złudzeń co do dalszego swego losu. To, że Różycki rozśmiesza do łez - wiemy już z poprzednich jego występów.

Niezwykle ciekawie i udanie wyszło zestawienie Krystyny Podleskiej i Izabeli Pawłowskiej jako Hesi i Meli. Hesia - to rola brylant. Krysia była w niej w swoim żywiole. Pokazała cały swój talent komiczny, dała postać będącą kwintesencją rozwydrzenia i zepsucia - emanowały one z każdego jej spojrzenia czy uśmiechu. Zepsucia w przeczuciu dopiero idącego ku niej życia. Była chyba najbliższa zamierzeniom Zapolskiej - pokazania co wyrasta w truciźnie kołtuńskiej atmosfery domu wszelkich Dulskich.

Mela - to rola bardzo trudna: jedyne czyste i dobre stworzenie w całym tym "establishmencie". Izabela Pawłowska wzruszała swą prostotą i szczerością. Była doskonałym kontrastem do Podleskiej. Pełna ciepła i wnętrza - budzi duże nadzieje na przyszłość. Nie wiem czy kiedykolwiek widziałam na scenie lepszą Melę.

Juliasiewiczowa (z domu Dulska) to właściwie kumosia w pretensjach, lecąca na młodego człowieka, tak samo zakłamana i nieuczciwa jak reszta rodziny Dulskich. Maria Arczyńska wyglądała stylowo i atrakcyjnie i aż dziwne, że kuzynek nie poleciał na jej wdzięki i mizdrzenia. Jako postać - to chyba jedna z najniesympatyczniejszych. Arczyńska była przekonywająca jako ta perfidna i intrygująca jędzula.

Szlachetnie i subtelnie zagrała swój epizod lokatorki Helena Kaut-Howson. Jej aparycja i dojrzałość teatralna są niezwykle cennym nabytkiem dla naszego teatru - o ile praca w teatrach angielskich pozwoli jej i na pracę w teatrze polskim.

A teraz Hanka. Wanda Lissowska "specjalizuje się" już w rolach służących - od "W małym domku" Rittnera poprzez "Wesołego wspólnika" Rapackiego. W "Moralności pani Dulskiej" "awansuje", bo o mało nie zostaje synową swej pani. Lissowska świetnie pokazała zahukanego, zajętego swym dramatem tłumoka, ale dopiero w trzecim akcie (na scenę tę czekałam z zainteresowaniem) pokazała całkiem drapieżny pazurek. Inteligencja, szczerość i - co tu dużo gadać - talent.

Roli pana Dulskiego należałoby poświęcić całe studium, choć wypowiada na scenie jedno jedyne zdanie. To zdanie należy już do historii teatru i znają je nawet ci, którzy nigdy sztuki nie widzieli. Roman Ratschka stworzył kapitalną postać pantoflarza-filozofa i choć milczący - był nieustająco obecny w sztuce.

Rolę Tadrachowej zagrała po raz pierwszy w Teatrze ZASP Małgorzata Modrzewska. Ta subtelna i przystojna pani nie zawahała się postarzeć, zeszpecić chustą starej praczki. Miała dobre wejście - w grze jej jednak czuło się raczej recytatorkę romantycznej poezji niż charakterystyczną aktorkę.

Feliksowi Matyjaszkiewiczowi udało się stworzyć w pudełeczku sceny "Ogniska" jakąś niezwykłą głębię. Wnętrze było pełne stylu z epoki "dulszczyzny". Piszącą te słowa szczególnie ucieszył portret Zapolskiej pędzla Matyjaszkiewicza (pod styl Janowskiego). Zapolska z portretu przypatrywała się spod swych ciężkich powiek zarówno spektaklowi swej genialnej sztuki, jak i nam, publiczności w siedemdziesiątkilka lat po napisaniu sztuki, wśród której właśnie dzięki niej jest może nieco mniej "dulszczyzny". Jadwiga Matyjaszkiewiczowa stworzyła stroiki siedzące w epoce i w środowisku, a w sumie urocze. Kapelusik Arczyńskiej - "szałowy"!

Przedstawienie po raz pierwszy organizowała Urszula Święcicka. Witamy ją w Teatrze ZASP bardzo serdecznie - jest mu potrzebna.

Przedstawienie to napełniło mnie optymizmem. Jeżeli stać nas na takie przedstawienie - stać nas jeszcze na prawdziwy teatr i nie wolno nam go zaprzepaścić. Każdy kto tylko może powinien do tego dołożyć cegiełkę i nie dać mu zginąć. Szereg młodych zdolnych adeptów, plus przypływ z kraju (Różycki) pozwalają tak jak w każdej innej dziedzinie mieć nadzieję, że na nas nie kończy się wszystko. Wbrew powiedzeniu: "Apres nous le deluge".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji