Artykuły

Młodzi piszą do szuflady?

Kilka lat temu do pisania sztuk rzucili się młodzi dramatopisarze. Wydawało się, że to teatralna rewolucja. Ale boom na debiuty minął. Komu udało się przebić? - pyta Paweł Sztarbowski w eMetrze.

Jeszcze do niedawna jednym z najgorętszych tematów w polskim teatrze była tzw. nowa dramaturgia. Na fali sukcesów sztuk z Zachodu, zaliczanych do szerokiego i niewiele wyjaśniającego grona brutalistów, również na naszym, polskim podwórku odezwał się zew pisania dramatów. Lista nazwisk autorów debiutujących po roku 2000 byłaby trudna do wymienienia. Na pierwszą edycję konkursu o Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną w 2008 roku wpłynęło 217 sztuk. Nieprzypadkowo mówiło się o boomie w polskiej dramaturgii, o powstaniu nowego pokolenia, od tytułu antologii Romana Pawłowskiego określanego pokoleniem porno. Pojawiło się kilka nowych festiwali polskiej dramaturgii, cała masa kursów, warsztatów, konkursów i debat. Pionierem okazał się tu wybitny dramatopisarz Tadeusz Słobodzianek - twórca Laboratorium Dramatu, powołanego w celu promocji najnowszej dramaturgii.

Jakie nazwiska i tytuły ostały się na rynku po kilku latach tego boomu? Czy to, co wydawało się przełomem, było nim istotnie? Już dziś widać, że wzmożone zainteresowanie współczesną dramaturgią przyniosło nie tyle wybitne teksty, co szereg nowych tematów, na które wcześniej nie było miejsca, często sięgających do gazetowego konkretu, dotykających drażliwych problemów społecznych. Na tym bazowały m.in. sztuki Pawła Sali, Marka Pruchniewskiego czy Roberta Bolesty - autorów, o których jeszcze kilka lat temu było bardzo głośno, a dziś ich dramaty właściwie znikły z repertuarów. Podobnie zresztą jak utwory dość licznej grupy niedawnych bohaterów antologii, czytań i wieczorów autorskich.

Okazuje się, że możliwość ciągłego rozwoju i wypracowania własnego języka artystycznego mają głównie ci, którzy pracują w stałych duetach z reżyserami. Bo nie zdarza im się pisać do szuflady, a ich teksty od razu przechodzą próbę sceny. Zapewne również możliwość uczestniczenia w próbach i ciągły kontakt z praktyką teatralną wpływają na jakość rzemiosła. Tak jest z Pawłem Demirskim, który stale współpracuje z Moniką Strzępką, a często z Michałem Zadarą, podejmując tematy związane z zagrożeniami myślenia neoliberalnego i demitologizując wydarzenia i postaci z najnowszej historii. Bohaterami jego dramatów są zwykle ludzie wykluczeni z oficjalnego obiegu, ci, którzy nie załapali się na przemiany. Demirski doprowadza do furii wielu krytyków i widzów, bo w jego tekstach nie ma miejsca na półśrodki czy niedopowiedzenia. Gdy podejmowany temat jest wstydliwy i niesmaczny - to i użyte środki nie mogą być inne.

Dramatopisarzem, który w ostatnim czasie pracuje jak mrówka, a o jego kolejne teksty biją się reżyserzy we wszystkich zakątkach Polski, jest Artur Pałyga. Z wykształcenia dziennikarz i reporter, co zresztą widać w jego dramatach - wyczulonych na szczegół, skupionych nie tyle na intrydze, co na postaciach, zwykle odklejonych od rzeczywistości, marzących o lepszym świecie, naiwnych, ale też w jakiś sposób sympatycznych. Szczególnie wyczulony jest na modny ostatnio temat PRL-u i jego ciągłe oddziaływanie na nasze życie. Teksty Pałygi najczęściej wystawiają Piotr Ratajczak (ostatnio "Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej) i Łukasz Witt-Michałowski ("Ostatni taki ojciec" na Scenie Prapremier In Vitro w Lublinie), a ostatnio także Paweł Łysak ("V[F] ICD-10. Transformacje" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy).

Niestety, rzadko zdarza się, by po teksty współczesnych polskich dramatopisarzy sięgali najwybitniejsi reżyserzy. Przykładem są choćby losy konkursu na dramat ogłoszonego kilka lat temu przez Krystiana Lupę, który w rezultacie żadnego z nadesłanych tekstów nie zaakceptował i postanowił sam stworzyć scenariusz, którego efektem było "Factory 2" w Starym Teatrze w Krakowie. Na szczęście ostatnio to się zmienia, co wskazuje, że teksty są coraz dojrzalsze i stają się wyzwaniem dla reżysera. Grzegorz Jarzyna wystawił "Między nami dobrze" jest Doroty Masłowskiej, Jan Klata sięgnął po "Szajbę" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, a Anna Augustynowicz - "Migrenę" Antoniny Grzegorzewskiej. Te trzy skrajnie różne teksty łączy jedno - nie mają cech dramatu dobrze skrojonego i przez to pozwalają na eksperyment i poszukiwanie nowej formy.

Rzadkością jest jednak, by teksty "krążyły" po wielu scenach i były wystawiane przez reżyserów o różnych wrażliwościach artystycznych. Jeśli zdarza się, że dopiero co napisany dramat jest realizowany przez dwa teatry, to już uchodzi za prawdziwy sukces. Nawet teksty nagrodzone prestiżową Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną - "Trash Story, albo sztuka o (nie)pamięci" Magdy Fertacz i "Nad" Mariusza Bielińskiego - wystawione zostały jedynie raz i nie słychać, by reżyserzy kruszyli o nie kopie.

Nie jest więc tak, że młodych dramatopisarzy nosi się w Polsce na rękach. Moda na nowy dramat i założenie, by wystawiać go za wszelką cenę, choćby dla honorów domu, powoli mija. Jednak ci, którzy podejmują ciekawe tematy i potrafią ubrać je w niebanalną formę, jeśli tylko trafią na zdolnego reżysera, są stale obecni na scenach.

Na zdjęciu: "Był sobie Polaki, Polak, Polak i diabeł..." Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzepki w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji