Artykuły

Co aktor może

Teatr Współczesny w Warszawie: KWARTET Ronalda Harwooda. Przekład: Michał Ronikier. Reżyseria: Zbigniew Zapasiewicz, scenografia: Dorota Kołodyńska. Prapremiera polska 10 III 2000.

Ronald Harwood jest w Polsce autorem uznanym i chętnie grywanym. Wprawdzie trudno łudzić się co do skali jego dramatopisarstwa, zręcznego, lecz pozbawionego większych intelektualnych ambicji, a jednak nie przeszkadza to nikomu. Harwood w naszych repertuarach zastąpił już niejednego autora współczesnego i niejedną nienapisaną sztukę, grywany poniekąd "zamiast". Bo ma to wszystko, czego nie dostaje innym reprezentantom dramaturgii użytkowej, a zwłaszcza naszym rodzimym: umiejętność chwytania w lot tematów, które, by tak rzec, wiszą w powietrzu, ciekawią potencjalnego widza, oraz zdolność budowania atrakcyjnych fabuł scenicznych, a przede wszystkim - portretowania ludzi. Co, jak się zdaje, rozstrzyga ostatecznie o wzięciu Harwooda. Role dla aktorów, skonstruowane wedle wypróbowanych reguł rzemiosła, pozwalające stworzyć człowieka z krwi i kości, toż to przecież towar na wagę złota. Grano już na naszych scenach, także w Teatrze Telewizji " harwoody" lepsze i gorsze - nie zagrano, warto wspomnieć, sztuki o procesie zabójców księdza Popiełuszki - a przecież najlepszym, i to od lat, pozostaje Garderobiany, rzecz o ludziach teatru.

Angielski Skolimów

Jednak w przeciwieństwie do Garderobianego, nie ma w tej sztuce chwytu teatru w teatrze, ustawiającego całą akcję na planie gry iluzji i deziluzji. Kwartet rozgrywa się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, z dala od teatru, wśród artystów dożywających swoich dni w tak zwanym domu spokojnej starości. Ale, oczywiście, treścią ich życia nadal jest teatr, tyle że operowy. Wszyscy są śpiewakami na emeryturze, których - niezależnie od tego, jak potoczyła się ich kariera - łączy jedno. Na starość nie mają własnego domu. Zaś ich kariery układały się rozmaicie. Jedne rozwijały się "równo", od udanego debiutu po schyłek opromienione blaskiem powodzenia, inne zostały gwałtownie przerwane, naznaczone osobistą katastrofą, a jeszcze inne chyba nawet na określenie "kariera" nie zasłużyły. Jednym słowem, ilustrują one starą prawdę, że w sztuce niewiele da się przewidzieć, że powodzenie i sukces artystyczny niekoniecznie chodzą w parze. Nie są to oczywiście stwierdzenia odkrywcze, ale nie o to w sumie w Kwartecie chodzi. Tak naprawdę jest to komedia z aspiracjami do przekazania kilku prawd o życiu. Oczywiście, jest to sztuka o artystach i zarazem o cenie, jaką przychodzi płacić za uprawianie tego zawodu. Ale może przede wszystkim jest to sztuka o ludziach starych, nad którymi autor się pochyla. Salonik angielskiego domu z ogrodem, utrzymany we względnym luksusie, staje się miejscem dialogu o operze, ale głównie dialogu o niezrealizowanych marzeniach, tęsknotach i planach, i o tym, że w życiu za wszystko trzeba płacić. Zwłaszcza za powodzenie i sukces, ale i za macierzyństwo, tak bardzo nie mieszczące się w wizerunku operowej divy. Na scenie Współczesnego, jak sądzę, stał się cud. Wszystkie prawdy i półprawdy, nawet banały i wątpliwej jakości dowcipy wpisane w tekst Kwartetu okazują się wiarygodne. Sprawili ten cud, rzecz jasna, aktorzy. To oni uszlachetnili sztukę Harwooda, przydając jej wigoru, polotu, wdzięku. To ich aktorstwo podniosło ją o klasę wyżej. Niby wiemy, że tak w teatrze może się zdarzyć, ale nie zdarza się znów tak często, więc tym większa przyjemność o tym pisać.

Śmieszni i smutni

Na początku jest ich troje. Cecily siedzi w fotelu, oczy ma zamknięte i słucha z odtwarzacza muzyki. Reginald i Wilfred rozmawiają niespiesznie. O czym? Każdy temat jest dobry. Dom, posiłki, choroby, pensjonariusze, kto umarł, a kto żyje, głupawe dowcipy o seksie, plotki i ploteczki, a na koniec prawdziwa bomba - przyjechał ktoś nowy. To dopiero jest wydarzenie w monotonnym rytmie tutejszego, izolowanego od świata życia. Szybko okazuje się, że ten ktoś, nowy i tajemniczy, jest całej trójce dobrze znany. Jean Horton tutaj, w domu starców? Przecież miała rodzinę... Kiedy Jean wchodzi oknem balkonowym od ogrodu, elegancko ubrana od stóp do głów, podpierając się laseczką, jest to prawdziwe entree artystki, w każdym calu zakomponowane. I oto mamy już cały kwartet. Dialog nabiera przyspieszenia; taki ktoś z zewnątrz to smakowity kąsek, wreszcie jest o czym gadać. Okrzyki radości, komplementy - "nic się nie zmieniłaś". Dopiero za czas jakiś, gdy powierzchowna euforia minie, wychodzą na jaw rzeczy niekoniecznie wesołe, przyjemne i miłe. Zofia Kucówna zaczyna rolę z wysokiego tonu, tak wysokiego, że od razu uderza jego sztuczność. Jej Jean jest najpierw całkowicie upozowana, "wymyślona". Zaśpiewy, kadencje, maniera w głosie i w mowie... Kucówna gra bardzo precyzyjnie, każdą kwestię i gest zamyka w idealnie wyważonej i wytrzymanej formie - nieskazitelnie eleganckiej wielkiej damy. Zaś opanowanie Jean stanowi dobry kontrast dla nerwowych zachowań pozostałej trójki. Podczas gdy wszyscy prześcigają się w przyjaznych wobec niej gestach i słowach - ona spokojnie ich ocenia... Bardzo to jest zabawne. Oczywiście, Jean przyjmuje okazywane sobie hołdy jako całkowicie zasłużone. Wspomniałam o zasadzie kontrastu, a dodać trzeba, że obejmuje ona wszystkie postaci sztuki. Każda z nich żyje w odmiennych tempach i rytmach, każda ma swoją własną linię rozwoju, z kulminacją, w której ujawnia się to, co dotychczas było tajemnicą. Wilfred Bond, którego gra Zbigniew Zapasiewicz, ma takich tajemnic stosunkowo najmniej. Ekstrawertyk, gaduła i sybaryta, nader sobie ceni przyjemności, jakie niesie życie. Opera, a i owszem, ale przede wszystkim - jedzenie i seks. Bywa obleśny w gadaninie o damskich tyłeczkach, jednak w gruncie rzeczy to miły poczciwiec. Śmieszny przy tym, bo z pretensjami do wytworności, o czym świadczy jego "wypracowana" fryzura i równie wypracowane detale ubioru, zwłaszcza butonierka... Reginald Paget z kolei, jest najbardziej zamknięty w sobie z całego towarzystwa. Stale czymś zajęty na boku, rzadko zabiera głos, ale jego spojrzenia, rzucane jakby mimochodem zza okularów mówią, iż widzi i słyszy wszystko. Powściągliwe aktorstwo Janusza Michałowskiego jest tutaj, by tak rzec, w każdej chwili na swoim miejscu, ani jednego fałszywego tonu czy gestu. Reginald wybucha raz tylko, podrażniony przez Jean, swoją byłą żonę, i wtedy jest tak, jakby odezwał się w nim lew... Najwięcej zamieszania i ożywienia wprowadza jednak do tego kwartetu Cecily Robson, grana przez Maję Komorowską. Jest w tej postaci coś z dużego, bezradnego dziecka: wielka naiwność, niekoniecznie tłumacząca się podeszłym wiekiem, spontaniczność reakcji, zwartość wobec innych. Co podkreśla już sam ubiór, sukienki w odcieniach różu, grzeczne kołnierzyki. Cecily ma gołębie serce, dla wszystkich chce dobrze i bez przerwy się wokół tego krząta. Jest jednak klasycznym dystraktem, więc skutki jej zabiegów trudno przewidzieć. Bywają komiczne, jak ów laur z bibułki, który uplotła i powiesiła wokół portretu Verdiego - najczystszy kicz. Ale czasami coś jej się udaje, na przykład charakteryzacja Jean przed występem. Ta wielka komediowa rola Mai Komorowskiej przypomina nieco Letycję ze sztuki Shaeffera (tyle że tamten materiał literacki był jednak ciekawszy). Trudno zapomnieć jeden jedyny gest, którym Komorowska zaznacza lęk swojej bohaterki. Gest rąk zaciskających się na torebce, z którą Cecily prawie się nie rozstaje. Jest tak, jakby w tej torebce mieściło się całe jej życie, jakby to była ostatnia rzecz, która łączy ją ze światem. Z tamtym światem, do którego wciąż tak tęskni - młodości w Indiach, słonecznego nieba nad Karaczi.

Spójrzcie, tacy byliśmy

Dyrekcja domu proponuje pensjonariuszom występ w okolicznościowym koncercie ku czci Verdiego. Mają zaśpiewać słynny kwartet z IV aktu Rigoletta. Cieszą się na to, ale i boją - czy jeszcze potrafią? Skrupuły giną, gdy dostają kufer z kostiumami i rekwizytami. Pochylają się nad nim i jakby wstąpiło w nich życie. Kiedy staną przed nami w kręgu światła, a z głośnika popłynie piękny kwartet (wykorzystano nagranie Orkiestry i Chóru La Scali pod dyrekcją Ricarda Muti, soliści: Renato Bruson, Roberto Alagna, Andrea Rost, Maria Pentcheva) - popatrzcie na ich twarze. I jak tu się nie wzruszyć?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji