Artykuły

Przepióreczka ucieka po raz kolejny

Problem jest stary, po wielekroć dyskutowany i nie posiadający - jak się zdaje - dobrego rozwiązania. U jego źródeł leży naturalny proces "starzenia się" dzieł literackich, dotykający zarówno poronionych płodów pióra, jak też utworów artystycznie wybitnych, których literackiego i społecznego znaczenia dla epoki, w jakiej powstały, nie sposób przecenić. Jaskrawym przykładem z tej grupy utworów są dzisiaj dzieła Stefana Żeromskiego. Od dobrych kilkudziesięciu lat nie tylko przestały wzbudzać dawne emocje, ale wręcz zaczęły irytować swą stylistyką i nużyć problematyką w nich przedstawioną. Dzisiejszy czytelnik nie sięgnie z własnej woli po Ludzi bezdomnych ani też nie wybierze się do teatru na - powiedzmy - Grzech. Jeśli posiada jakie takie o tych utworach - i o twórczości Żeromskiego w ogóle - pojęcie, to zawdzięcza swą wiedzę szkole, która we wczesnej młodości zmusiła go, pod groźbą powtarzania roku, do przyswojenia sobie pewnego zasobu wiadomości na ten temat.

Żeromski jest dziś przede wszystkim pisarzem z listy lektur obowiązkowych, której rozszerzenie o, na przykład, dramaty autora Siłaczki inscenizowane w miejscowym teatrze jest przez szkołę pożądane i oczekiwane. Wynika to ze słusznego założenia, że niemożliwe jest zrozumienie tak ważnego i ciekawego okresu, jakim były dwa dziesięciolecia poprzedzające odzyskanie niepodległości w 1918 roku, bez znajomości utworów Stefana Żeromskiego.

Założenie jest, jak powiedziałem, słuszne ale - jak zawsze zresztą, gdy wypływające ze słusznego założenia działania nie są spontaniczne - efekt końcowy bywa często daleki od oczekiwanego. Ileż to razy inscenizując (z obowiązku - naturalnie - "dobrze pojętego"), któryś z dramatów z listy lektur, teatr daje przedstawienie sklecone pośpiesznie, reżysersko i aktorsko "puszczone", z improwizowaną, oszczędnościową scenografią. Widzowie i tak zostaną doprowadzeni, a że już więcej z własnej woli tego teatru nie odwiedzą ani nie sięgną po dzieło zmasakrowanego na scenie klasyka - o to już mniejsza.

Reżyserując w gdańskim Teatrze Wybrzeże (na jego scenie kameralnej w Sopocie) ostatni z dramatów Stefana Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka Irena i Tadeusz Byrscy dali lekcję zawodowej rzetelności, o jaką coraz trudniej w dzisiejszym teatrze. Nie istniejący już świat naukowców-społeczników, nauczycieli ludowych i księżniczek-entuzjastek został potraktowany tu z całą (należną mu przecież) powagą. Wyraziście zostały wydobyte motywacje kierujące postępowaniem bohaterów Przepióreczki, zarysowane konflikty, które w końcu rozsadziły ów niegdysiejszy świat. Jednym słowem zadbano, aby sztuka Żeromskiego znów stała się dramatem idei i postaw.

W sukcesie przedstawienia swój niebagatelny udział miał cały zespół aktorski Przepióreczki. Żadna z ról nie została zlekceważona, zaś w przypadku kilku można mówić o czymś więcej niż tylko o warsztatowej sprawności i sumienności. Mam tu na myśli przede wszystkim obie role kobiece: Księżniczki Sieniawianki granej przez Halinę Winiarską oraz Smugoniowej - Doroty Kolak. Środki aktorskie, jakich używa Halina Winiarska w roli Księżniczki, są tak dyskretne i delikatne, że o jej udziale w przedstawieniu trudno mi myśleć w kategoriach gry scenicznej. Winiarska po prostu jest na scenie. To zaś, że obecność jej jest tak ważna i magnetyzująca widownię, jest już chyba sprawą osobowości artystki.

Na przeciwległym biegunie w stosunku do dystyngowanej i powściągliwej Sieniawianki znajduje się Smugoniiowa. Dorota Kolak zagrała wiejską nauczycielkę z temperamentem, sięgając po zdecydowane, ostre środki wyrazu. Wierzymy, że jej walka o prawo do szczęścia jest naprawdę sprawą życia i śmierci.

Znaczenie obu tych postaci dla ostatecznej wymowy sztuki jest zasadnicze. Nieodwzajemniona miłość do Przełęckiego (Jerzy Kiszkis), jaką żywią obie panie, jest siłą burzącą świat inteligenckich ideałów i utopii, ukazującą nieprzystawalność norm, jakie w nim obowiązują, do wymogów zwykłego, codziennego życia. Aby jednak tę problematykę ideową Przepióreczki wydobyć, konieczne jest osiągnięcie prawdy psychologicznej wszystkich tworzących ów dziwaczny "trójkąt" postaci. I to się w inscenizacji Ireny i Tadeusza Byrskich udało.

Gdańskie przedstawienie może być przykładem tego, jak należy postępować z tą częścią dramaturgii, która nie budzi już dziś dawnych emocji, lecz której - bez okaleczenia naszej świadomości kulturowej - nie możemy wyeliminować z repertuarów teatralnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji