Artykuły

Ciągle wyłażą nowe upiory

- Aktorstwo to zawód przynoszący rozchwianie psychiczne, zwłaszcza jeśli się nie pracuje regularnie, zawód sprzyjający niehigienicznemu trybowi życia - mówi DANIEL OLBRYCHSKI, który 27 lutego skończy 60 lat.

Z Danielem Olbrychskim, w przeddzień jego 60. urodzin, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Nie chce się wierzyć! Daniel Olbrychski, uosobienie mitu szalonej, romantycznej młodości, zawadiaka z "rodu Kmiciców", "kaskader salonów", "dziecko szczęścia", takie określenia mógłbym mnożyć, kończy 60 lat! Wszyscy, tylko nie Olbrychski, chciałoby się zawołać. Ięznów, zgodnie ze swoim temperamentem, włączył się Pan w życie polityczne Polski, w debatę na temat lustracji. Tym razem podejmując ostrą polemikę z Bronisławem Wildsteinem w programie telewizyjnym "Co z tą Polską?". Poszło na ostro. Pan oskarżył go o donosicielstwo na emigracji, on Pana próbował obrazić. Czy mógłby Pan skomentować całą tę sytuację?

- Nie chcę już więcej tego komentować. Swoją opinię wyraziłem w programie telewizyjnym i uważam, że wystarczy. Każda kolejna dyskusja to woda na młyn pana W., który osiągnął swój cel i każdego dnia promuje się w mediach.

Rozumiem. Zatem porozmawiajmy o bardziej godnych tematach. Jeden z Pana młodszych kolegów, świetny aktor Maciej Kozłowski opowiedział niedawno w jednym z wywiadów, że spotkał Pana na jakimś planie filmowym i gdy Pan zabierał się do odjazdu, zwrócił się do Pana mniej więcej w ten sposób: "Daniel, spokojnie, nie śpiesz się, zostań jeszcze trochę, napij się czegoś". I wtedy uświadomił sobie, że jest coś niesamowitego w tym, że "rozmawia z bogiem", z idolem jego młodości, którego jako chłopak oglądał w kinie. Przywołuję tę wypowiedź, by zapytać, czy zdaje Pan sobie sprawę, jak wielki wpływ wywarł Pan na emocje i wyobraźnię milionów widzów kilku generacji w Polsce? A może działo się to bezwiednie?

- Raczej bezwiednie. A co do tej wypowiedzi Maćka - lubimy się. Słyszałem, może bez "boga", podobną wypowiedź od mojego przyjaciela Miszy Barysznikowa, który oglądał mnie w "Hamlecie", gdy był jeszcze studentem. I ja potrafię mówić serdeczności młodszym od siebie, Michasiowi Żebrowskimu, Zbyszkowi Zamachowskiemu i innym. Mnie to przychodziło i przychodzi zawsze odruchowo. Może dlatego, że mam naturę sportowca, a sportowcy niezwykle szanują się wzajemnie, nawet jeśli są rywalami w tej samej dyscyplinie. Musi pan wiedzieć, że dwaj najwięksi rywale w boksie w wadze półśredniej, Leszek Drogosz i Marian Kasprzyk, darzyli się szacunkiem, przyjaźnią. Wypowiedź Maćka bardzo mnie wzrusza, tym bardziej że nie jest szczeniakiem, jest dojrzałym, utalentowanym, bardzo pracowitym aktorem, co mogę zaświadczyć jako świadek jego ćwiczeń jazdy konnej, na trudnych koniach, podczas przygotowań do roli w "Starej baśni". Było to tym bardziej godnym podziwu, że już wtedy Maciek był po czterdziestce, więc musiało go to kosztować więcej niż młodego chłopaka. Więc choć nie będę płakał ze wzruszenia i stawiał mu wódki, to uważam go za fajnego, ciepłego, skromnego człowieka i znakomitego aktora, który nie zawiedzie w żadnej pracy.

Pan także, jako bardzo młody, 19-letni człowiek, u zarania swojej kariery, 40 lat temu, zetknął się z "bogami" na planie "Popiołów" - z reżyserem Andrzejem Wajdą, z takimi aktorami jak Władysław Hańcza, Jan Świderski, Beata Tyszkiewicz czy Pola Raksa. W swojej książce "Anioły wokół głowy" napisał Pan: "Rafał, Cedro, książę, wszyscy mieliśmy po dwadzieścia lat, braliśmy udział w wielkim filmie, u boku wielkiego reżysera, w środku wielkiej historii i literatury. Czegóż więcej mogliśmy żądać od życia?".

- Tak, to byli moi idole, oglądani w teatrze, w filmie. Nie spodziewałem się, nie marzyłem, że będę grał z nimi, że będą moimi kolegami, że będę z nimi przechodził "na ty", choć różnica wieku wynosiła w niektórych przypadkach nawet kilkadziesiąt lat. Zbyszek Cybulski traktował mnie jak kumpla, jak młodszego brata. Podobnie traktowali mnie Tadeusz Łomnicki czy Gustaw Holoubek. A dzięki mojemu udziałowi w filmach Wajdy poznał mnie świat.

Pana wielki talent dostrzegł surowy i nieskłonny do pochwał rektor Jan Kreczmar...

- Tak, to prawda. Jednak kiedy zdawałem do warszawskiej szkoły teatralnej, jednocześnie złożyłem papiery na AWF, żeby się zabezpieczyć. Moja mama, choć była niespełnioną aktorką i napisała piękne wspomnienia o teatrze, bardzo się o mnie niepokoiła. Była nauczycielką, prowadziła teatr szkolny i to ona także tchnęła we mnie magię teatru. Uczyła na Podlasiu polskiego i francuskiego, więc dała mi dobre wyposażenie literackie i językowe. Jednak ja, jako chłopak, miałem głównie inklinacje sportowe, uprawiałem liczne dyscypliny, szermierkę, boks, hokej na lodzie, jeździectwo i wiele innych, śladem moich sportowych idoli. Nie poświęciłem się jednak sportowi w sposób bezwzględny, czyli jednej dziedzinie. Przerzucałem się z dyscypliny na dyscyplinę, każdej tylko liznąłem, każdej byłem niewierny, ale też w każdej mi się jakoś udawało. Dzięki temu, co wtedy zdobyłem sportowo, do dziś mogę jeździć konno, fechtować itd. Nie dawniej jak minionego lata grałem lorda de Winter w nowej, francuskiej, telewizyjnej wersji "Trzech muszkieterów" i oczywiście jeździłem konno.

Brawurowo i bardzo ryzykancko jeździł Pan konno także jako Karol XII w filmie Jerzego Antczaka "Hrabina Cosel" w 1967 r. Spadał Pan na ziemię z galopującego konia padem judockim...

- Tak, Jurek wierzył, że sobie nie zrobię krzywdy. Nauczyłem się też wskakiwać na konia specyficznym skokiem z miejsca, co potem robiłem też w "Potopie", w scenie z księciem Bogusławem.

Zapewne sport bardzo Panu pomógł także w utrzymaniu higieny psychicznej w zawodzie aktorskim...

- O tak. Bo to zawód przynoszący rozchwianie psychiczne, zwłaszcza jeśli się nie pracuje regularnie, zawód sprzyjający niehigienicznemu trybowi życia. Sport jest więc kotwicą, która trzyma nas i fizycznie, i psychicznie, przynosi relaks, odreagowanie.

Po "Popiołach" myślał Pan o kontynuowaniu studiów?

- Tak, zachęcała mnie także moja kochana mama. Profesor Kreczmar, człowiek surowy, zapytał mnie: "Daniel, czy masz jakieś propozycje?". Odpowiedziałem, że mam, ale chciałbym dokończyć studia. Wtedy Kreczmar powiedział: "My widzimy, że ty się nudzisz na zajęciach, bo ty umiesz więcej niż koledzy i nawet ich peszysz. Jesteś już prawie zawodowcem, więc jeżeli masz propozycje filmowe, to graj. Chciałbym jednak kiedyś spotkać się z tobą w teatrze, a do tego potrzebny jest dyplom, więc za dwa lata przyjdź na egzamin eksternistyczny, zdaj go, a wtedy każdy teatr przyjmie cię z otwartymi ramionami". W teatrze z panem Janem niestety się nie spotkałem, ale trzy razy zagrałem z nim w filmach, w "Piłacie i innych" Wajdy oraz w dwóch Zanussiego - "Życiu rodzinnym" i telewizyjnej "Roli".

Pana mama, Klementyna Sołonowicz-Olbrychska, skądinąd ceniona pisarka powieści dla młodzieży, kibicowała Pana karierze. Nie przestrzegała Pana przed niebezpieczeństwami związanymi z karierą w świecie filmu, nie bała się, że się Pan w nim zagubi?

- Nie. Ona mi ufała, wierzyła w mój silny charakter, a znała mnie świetnie, może lepiej niż ja sam siebie. Bardziej martwiła się moim życiem prywatnym, które przez dziesiątki lat nie bardzo mi się udawało. Ponosiłem bolesne tego konsekwencje.

Zofia Kucówna napisała o Panu w swojej książce "Zapach szminki": "Daniel reprezentuje wartość, która mu została dana przez los i którą sam wypracował. Stał się wyznacznikiem pewnego koloru kultury narodowej. Niemal symbolicznej. Tej biało-czerwonej. Młodego Polaka o romantycznych tradycjach odziedziczonych po Piotrze Wysockim, Kościuszce, księciu Józefie Poniatowskim. Grając Kmiciców, Beniowskich, Rafałów Olbromskich, utożsamiał się z nimi i stał się ich kamratem. (...) Takie powinowactwa przenoszą się poza ekran i scenę". Pana idolem od dzieciństwa jest także Zawisza Czarny. Czuł Pan to powinowactwo, o którym pisała Kucówna, w życiu realnym? Było to dla Pana coś więcej niż tylko aktorstwo?

- Wzrusza mnie to, co napisała Zosia, ale ja bym sam tego nigdy tak nie wyartykułował. To prawda, że ta literatura i ta tradycja uskrzydlały mnie jeszcze w dzieciństwie. Uskrzydlali mnie literatura romantyczna i Sienkiewicz, więc to, że jako jedyny polski aktor zagrałem u Jurka Hoffmana we wszystkich trzech częściach Trylogii, jest dla mnie czymś wspaniałym.

Aleksander Jackiewicz nazwał Pana "aktorem bohaterskim"...

- Ale ja przecież grałem role bardzo różne typologicznie, także bardzo cywilne, niemające nic wspólnego z bohaterstwem militarnym, choćby w "Krajobrazie po bitwie", w "Pannach z Wilka", czy w "Ziemi obiecanej", gdzie zagrałem kapitalistę Karola Borowieckiego. W tym samym czasie, kiedy grałem pod Częstochową Kmicica w "Potopie", dowożono mnie w nocy na plan "Wesela" Wajdy, dolepiano mi bródkę, zakładano binokle i wcielałem się w Rydla - Pana Młodego. W "Brzezinie", mając 25 lat, grałem Bolesława, wdowca, który ma dziewięcioletnią córkę.

Musiał Pan zgorzknieć do tej roli...

- Można tak to ująć. Pamiętam, że dużo do tej roli wniosłem poprzez improwizację, np. w scenie przesłuchania córeczki przez ojca. Choćby dlatego że proza Jarosława Iwaszkiewicza jest niemal bezdialogowa, niemal poetycka. Trzeba więc było te dialogi jakoś stworzyć, oczywiście w oparciu o sygnały, które nam dawał pan Jarosław. Zapytałem go, bo z tekstu to nie wynikało, czy Bolesław kochał swoją zmarłą żonę, czy nie. Uważałem, że trzeba dać trochę emocji, dramatu, coś z Dostojewskiego. "A jak byś chciał? - zapytał autor. - Miałem napisać scenę, że płacze po niej? Przecież to banał". Odpowiedziałem, że chciałbym zagrać scenę zazdrości. "Jaką? Przecież ona nie żyje" - spytał. Powiedziałem, że dokonam w nocy policyjnego przesłuchania córki, "czy Michał przychodził, jak mnie nie było w domu?". Takie przesłuchanie z elementem zagrożenia niemal fizycznego. I przez to zagram "pośmiertną zazdrość". "Świetne - powiedział poeta. - Na jutro napiszę ci tekst". I dostałem tekst. Ale jak to zagrać? Obawiałem się, że dziewczynka grająca moją córkę tego się nie nauczy, zagra źle. Przyjechaliśmy z Wajdą do leśniczówki, na plan, i on mnie pyta, jak to zagrać. Powiedziałem, że po pierwsze trzeba tę scenę zagrać zaraz, bo dziewczynka jeszcze się mnie boi. Widziała Azję, a za trzy dni będę już wujkiem Danielem i nie będzie efektu lęku. Zaproponowałem, że będę improwizował, a kamera będzie ukryta, żeby jeszcze bardziej wprowadzić dziecko w błąd, wytworzyć w dziewczynce lęk, że ten pan jest niebezpieczny i chce zrobić jej krzywdę. Nigdy więcej czegoś takiego nie powtórzyłem, bo to jest zachowanie trochę nieludzkie, psychodrama, ale scena wyszła bardzo wiarygodnie. I proszę sobie wyobrazić, gdy po latach miałem benefis 50-lecia urodzin, raptem wprowadzają do sali trzydziestoparoletnią kobietę i pytają, czy ją poznaję. Od razu poznałem, że to moja filmowa córeczka z "Brzeziny", która chichocząc rzuciła mi się w ramiona.

Jest Pan człowiekiem refleksyjnym. O czym Pan rozmyśla? Nie żal Panu tych dawnych ról mołojeckich, bohaterskich?

- Czasami rozmyślam nad swoim życiem, nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, której już jest mniej niż przeszłości, nad światem. Jednocześnie jednak boksuję, jeżdżę konno, opowiadam anegdoty, a grywam też, za granicą, role mołojeckie, czyli mam i jedno, i drugie, refleksję, myśl i fizyczną aktywność.

Wyzywa Pan jeszcze hurtowo do siłowania się "na rękę", jak to kiedyś bywało, o czym wspomina Zofia Kucówna?

- Już nie. Bywało tak kiedyś, ale Zosia nie mogła tego widzieć, bo ja w jej towarzystwie nie piłem, a to się zawsze działo po kielichu.

Kucówna napisała też o Panu: "Na promiennie blondrudej głowie bogowie z całą pewnością położyli swe ręce. Mam duże wątpliwości, czy jeden Bóg. Za dużo w tej głowie sprzeczności i szaleństwa obok dobrze pojmowanych zasad i szlachetnych odruchów". Który z bogów jest Panu najbliższy? Mars, Dionizos, Eros?

- Chyba Dionizos, hi! hi! O ile ograniczymy się tylko do bogów greckich i rzymskich.

A Marsa, czyli Aresa jest w Panu jeszcze dużo?

- Obudziłby się pewnie, gdyby zaszły takowe terminy jak przed laty w greckim samolocie, gdy unieszkodliwiłem porywacza. Ale zapewniam, że nikt przy mnie, także syn premiera Jaroszewicza, nie obraził papieża i nikogo z tego powodu nie uderzyłem. To była żenująca plotka, kompletna bzdura, podejrzewam, że były to jakieś manipulacje związane z ojcem Andrzeja. Ostatnio papieża obraził Urban. Ale bić Urbana... Natomiast naczelnemu "New York Timesa" i kilku ważnych dzienników europejskich odradzałbym spotykanie się ze mną na koktajlach. Myślę o skandalicznych tytułach w związku z rocznicą wyzwolenia niemieckiego obozu w Auschwitz.

W ciągu 10 lat zagrał Pan 12 ról w filmach Andrzeja Wajdy. Zatem choć nazywano Pana "spadkobiercą mitu po Zbyszku", to tak naprawdę Pan był najważniejszym aktorem Wajdy a nie Zbigniew Cybulski, który właściwie zagrał u niego - co prawda wielką, legendarną - ale tylko jedną rolę Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie".

- Ale jaka to była rola! Rola pomnik, którą będą podziwiały następne pokolenia.

Pisuje się, że Wajda Pana odkrył. Ale zanim to się stało, po raz pierwszy z okazji "Popiołów", zadebiutował Pan najpierw rolą Kuby w telewizyjnym Teatrze Młodego Widza w "Archipelagu ludzi odzyskanych" w 1962 r. u Andrzeja Konica, a następnie rolą Korala w filmie Janusza Nasfetera "Ranny w lesie" w 1963 r. Po tym filmie krytyk Aleksander Jackiewicz napisał, że swojego bohatera zagrał Pan jak świętego Sebastiana.

- Zdziwiłem się wtedy bardzo: co ja, święty?! Ale to była bardzo przychylna recenzja. Natomiast Andrzej Konic jakby proroczo przewidział, że to ja zagram Rafała w "Popiołach". Kiedy mu się przedstawiłem, powiedział: "Olbrychski... Olbromski... Rafał...".

Zagrał Pan dziesiątki znakomitych ról teatralnych, a debiutował Pan jako Gucio w "Ślubach panieńskich" u Adama Hanuszkiewicza. Ja jednak chciałem zapytać o Pańskiego Hamleta w Teatrze Narodowym, u tegoż Hanuszkiewicza, w roku 1970. Iwaszkiewicz, który wiele widział i był znawcą teatru, napisał: "Olbrychski swoją głęboką sztuką przewyższył wszystkich Hamletów, jakich widziałem". Jak Pan sobie tego Hamleta wymyślił?

- Wymyślił go Hanuszkiewicz jako postać bardzo dynamiczną, młodzieńczą, wulkaniczną. Powiedział mi w '69 roku, że za rok zamierza wystawić "Hamleta" z myślą o mnie jako o wykonawcy roli tytułowej i że wyobraża sobie Hamleta takim jak ja. A przedtem, na roli Gucia, postanowił mnie nauczyć mówić, ruszać się, oswoić mnie z publicznością. Ta rola była eksperymentem Hanuszkiewicza na mojej psychice, na moim ciele, wrażliwości, temperamencie, eksperymentem bardzo owocnym, choć bardzo trudnym. Wspomnę o takim epizodzie. W jednej ze scen, na próbie, Zofia Kucówna grająca Gertrudę wymierzyła mi siarczysty policzek, a ja jej odruchowo oddałem i od razu przeraziłem się, bo uderzyłem kobietę, koleżankę, żonę dyrektora teatru i matkę. I wtedy osunąłem się i wtulony w jej łono załkałem. Później Zosia już miarkowała siłę swojego uderzenia, które dla niej wymyślił Hanuszkiewicz, aby mnie sprawdzić, rzucić na głęboką wodę.

Napisał Pan o sobie: "Wyrosłem z polskiej literatury romantycznej. Nie wyzwolę się nigdy od czterech wieszczów". W Pana aktorstwie i w Pana życiu rzeczywiście "czucie i wiara" zdawały się brać górę nad "szkiełkiem i okiem", by odwołać się do "Romantyczności" Mickiewicza...

- Ale też bardzo cenię racjonalizm Gombrowicza. Jednak rzeczywiście chyba te romantyczne anioły i bogowie greccy, jak twierdzi Zosia, ingerowali w moje życie, ale też utrudniali np. życie osobiste.

Jest Pan też człowiekiem pasji politycznych.

- Tak, to mnie zawsze pasjonowało. Mój dziadek cioteczny, dowódca AK na Podlasiu, nie złożył broni po zakończeniu wojny. Uważał, że okupacja sowiecka się nie skończyła. Moja rodzina miała nastawienie opozycyjne. Na moje poglądy wpływała też moja przyjaźń z kolegą z warszawskiego liceum Batorego Adamem Michnikiem, z którym spotykaliśmy się w toalecie szkolnej na papierosa. Obu nas wyrzucali z klasy, z tym że jego za poglądy wygłaszane na lekcjach historii, a mnie raczej za podszczypywanie koleżanek. Jednak dużo później, po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie, i ja podpisywałem pierwsze listy protestacyjne, co sprowadziło na mnie rodzaj blokady w mediach. W grudniu 1980 r. pojawiłem się na uroczystościach rocznicy wypadków 1970 r. przed Stocznią Gdańską. Poproszono mnie, żebym odczytał apel poległych, na co początkowo odpowiedziałem, że powinien to czytać stoczniowiec, jeden z nich. Ale im chodziło o mój właśnie głos i kiedy zawołałem: "Wzywam was do apelu" i odczytałem pierwsze nazwisko, tysiące osób, niezbornie jeszcze, odpowiedziało: "Jest wśród nas!". I wtedy zrozumiałem, że wybrali mnie nie tylko dlatego, że od połowy lat 70. byłem z nimi, chodziłem na procesy, podpisywałem listy do władz, ale także dlatego, że w takiej sytuacji niezawodowiec zająknąłby się, rozpłakał, a ja, panując nad tysiącami ludzi, poprowadziłem ten apel. To była moja najważniejsza rola na początku lat 80. Na początku stanu wojennego wezwali mnie na Rakowiecką po tym, jak podpisałem list do generała Jaruzelskiego w sprawie internowanych kolegów. W końcu dali mi paszport, chyba żebym nie mącił. To oczywiście były jednak już inne czasy, bo po czymś takim za Stalina nie wyszedłbym z łagru.

Kilka lat temu napisał Pan list "Do przyjaciela Moskala", którego adresatem, zbesztanym przez Pana, był Nikita Michałkow.

- Pokłóciłem się z nim w "Polityce" z powodu jego imperialnego spojrzenia na świat i niesprawiedliwej oceny Polski. Inteligencja rosyjska dowiedziała się o tym ze świetnego pisma "Nowaja Polsza", redagowanego w Warszawie po rosyjsku przez mojego przyjaciela, profesora Jerzego Pomianowskiego. Kilka tygodni po tym moim sporze z Michałkowem na łamach prasy kręciłem w Moskwie jakiś film. I trafiłem na jubileusz rosyjskich filmowców, na który mnie też zaproszono. Spotkałem tam Nikitę, który bardzo gorąco, przyjaźnie mnie przywitał ze sceny, zaprosił na nią i serdecznie uściskał, a cała sala wstała wzruszona. Tacy są Rosjanie.

Nie tak bardzo dawno, w sarmackim geście godnym Cześnika, porąbał Pan szablą wystawione w warszawskiej Zachęcie portrety z wystawy "Naziści"...

- Nie będę tego jeszcze raz komentował. Mimo wielokrotnych wyjaśnień ani ludzie, ani prasa, ani prawnicy nic z tego nie zrozumieli.

Wróćmy do Pana kariery aktorskiej. Całe lata pracował Pan w Europie Zachodniej, głównie we Francji, gdzie zagrał Pan dziesiątki ról w filmie i w teatrze, m.in. Retta Butlera w "Przeminęło z wiatrem" w Teatrze Marigny w Paryżu. I oto w 1985 r. wrócił Pan do Polski, żeby zagrać Cyda, czyli jak sam Pan napisał: "Cydem powrócony".

- Tak i od tej pory dużo przebywałem w kraju, choć za granicą też pomieszkiwałem. Występowałem trochę w kościołach, głównie z recytacjami poezji, jak to było w zwyczaju w tamtym okresie, m.in. w pamiętnym "Wieczerniku" Ernesta Brylla, ale najbardziej lubiłem jeździć po kraju, do szkół głównie, także z poezją. I do dziś bym jeździł, choć jestem człowiekiem dość zamożnym i nie muszę bez przerwy pracować. Ale wie pan, dlaczego nie jeżdżę? Bo Polska jest nieprzejezdna! Stan polskich dróg i ich oznakowanie są haniebne! Nie ma w Europie gorszych dróg, nawet w Rosji i na Ukrainie. Nasze drogi są śmiercionośne. 1/3, jeśli nie połowa wypadków to wina ministrów, radnych, burmistrzów, wójtów, Sejmu wreszcie. To, że kolejne rządy, bez wyjątku, jeden po drugim, obracają miliardowymi podatkami, które płacimy tankując, nic w tej kwestii nie zrobiły, to nie jest skandal - to zbrodnia. Gdzie giną te pieniądze? Chcąc zdążyć na próbę musiałbym wstawać o 7.00 rano, żeby przez półtorej godziny wlec się w korkach do Warszawy z miejscowości odległej o 30 kilometrów. Oświadczam, że piratami drogowymi w Polsce nie są zbyt szybko jeżdżący kierowcy. W Polsce nie da się jeździć szybko! Winni są urzędasy za stan polskich dróg. Boję się jeździć po Polsce. Zaczynam się czuć bezpiecznie już w Słowacji.

Jest Pan rozczarowany dzisiejszą Polską?

- Nie! Bo jednak żyjemy w kraju piękniejszym, zamożniejszym, normalniejszym, więc tym bardziej bolą takie anomalie, które ocierają się o pogranicze zbrodni. Tak jak plaga łapownictwa. Ale mogę o tym mówić, a z perspektywy moich 60 lat wiem, że tylko jawna prawda powoli może coś zmieniać na lepsze. Choć ciągle wyłażą nowe upiory.

10 lat temu, na Pana 50. urodziny, Wojciech Młynarski napisał taki wierszyk: "Perepeczko Wernyhorę gra, ciebie czeka też król Lear, lecz ćwierkają wróble ćwir, że nie przyszła jeszcze pora ta". Nie przyszła jeszcze pora ta?

- Może i nadeszła? Ale gdzie to grać? Kto to wystawi. W telewizji państwowej o teatrze decydują jakieś podejrzane panie. Może tak jak Tadzik Łomnicki pojechać na kilka miesięcy do hotelu gdzieś w Polsce, gdzie jest dobry teatr?

Jerzy Stuhr mówi, że Wasze pokolenie jeszcze ma wiele do powiedzenia w teatrze i filmie. Może zacząłby Pan reżyserować wykorzystując swoje kolosalne doświadczenie?

- Ale nie wiem, czy miałbym jeszcze cierpliwość, przy moim trudnym charakterze, znosić związane z tym udręczenia.

Jako widz i Pana fan od dziesięcioleci nie tracę jednak nadziei. Dziękuję za rozmowę i proszę przyjąć serdeczne jubileuszowe powinszowania.

Daniel Olbrychski ur. 27 lutego 1945 r. w Łowiczu, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, a przy tym gwiazdor filmowy. W roli Kmicica widziało go około stu milionów widzów na całym świecie. Idol kilku generacji widzów kinowych płci obojga. Zagrał kilkaset ról filmowych oraz teatralnych w Polsce i za granicą (np. w "Jednych i drugich" Leloucha, "Pstrągu" Loseya, "Cyruliku syberyjskim" Michałkowa). W polskim teatrze m.in. Hamlet, Otello, Beniowski, Konrad, Cześnik. W Paryżu Rett Butler w Teatrze Marigny.

Na zdjęciu: Daniel Olbrychski jako Gerwazy w filmie "Pan Tadeusz" w reż. Andrzeja Wajdy (1999 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji