"Dziady" - rytuał masoński?
"Dziady" poznańskie aspirują niewątpliwie do miana dzieła - na gruncie teatru - oryginalnego, podejmując próbę spożytkowania pomysłów interpretacyjnych prof. Z. Kępińskiego, zawartych w książce "Mickiewicz hermetyczny". Ogólnie rzecz biorąc, przedstawienie w Teatrze Polskim jest propozycją, istotnie, ważną i znaczącą, ze wszech miar godną poznania, niezależnie od takich czy innych niedoskonałości.
Dziady" - w układzie inscenizacyjnym Grzegorza Mrówczyńskiego - jawią się jako dzieło spójne myślowo i teatralnie, jako dzieło filozoficzne o uniwersalnym przesłaniu, wykazujące przy tym zbieżności z istniejącymi w romantyzmie systemami myślowymi i postępowymi ruchami wolnomularskimi (masońskimi), z ich ideologią, symboliką i rytuałem. Daje się też ono odczytywać na różnych poziomach: metafizycznym i mistycznym, chrześcijańskim i świeckim, w obrębie ideologii masońskiej i historiozofii autora, uniwersalnie, ale i historycznie.
Inscenizator wprowadza trzykrotnie postać narratora (który posługuje się komentarzem odautorskim i cytatem z "Ksiąg narodu"), upozowaną wyraźnie na Mickiewicza, poprzez aluzję do poznańskiego pomnika wieszcza. I oto ów narrator - Mickiewicz prezentuje nam swój utwór na deskach współczesnego teatru, narzucając więc od razu pewien do niego dystans, zaznaczając jakby konieczność przyjęcia historycznej perspektywy odbioru, a więc traktowania oglądanych "Dziadów" jako dzieła zrodzonego i osadzonego w epoce romantycznej, nie poddanego zabiegom aktualizującym. Chyba też nie przypadkiem rolę Mickiewicza gra sam inscenizator, bowiem on jest twórcą własnej, niewątpliwie oryginalnej konstrukcji scenicznej poznańskich "Dziadów". To on dzieli je nie na cztery - jak autor - lecz trzy części, samodzielne, a zarazem dopełniające się. I budzi uznanie logika teatralna i myślowa z jaką łączy bardzo płynnie różne partie tekstu, sceny i części.
Część I widowiska rozgrywa się poza (zamkniętą zresztą) sceną, w przestrzeni sali teatralnej, która jest tu kaplicą cmentarną. Prowadzą do niej drzwi znajdujące się pośrodku opuszczonej czarnej, żelaznej kurtyny. Przez te drzwi wchodzi do kaplicy wiejska gromada. Jest agresywna, nie przybywa tu bowiem z litości dla dusz potępionych, lecz by umocnić się w swej wierze w sens moralnych praw ludowych, a także - by wspominać narodowe dzieje. Zjawy ukazują się na balkonach i lożach teatru. Dziewica - jak u Swinarskiego - drastycznie okazuje swe cielesne pożądanie, nie spełnioną ziemską miłość. Gromada ucieka w panice, kiedy pojawia się pustelnik - Gustaw, daremnie szukający związku dusz, nieszczęśliwy romantyczny kochanek, poeta, ba, może nawet spirytysta. Bardzo więc przeraża księdza, który wcześniej (cz. IV "Dziadów" łączy się więc tu z cz. II) pojawia się w kaplicy, najwyraźniej zaniepokojony hałasem, jaki czyni gromada.
Reżyser prezentuje kolejne etapy odradzania się Konrada w coraz to innych osobowościach, przy czym zniszczeniu ulegają zawsze poprzednie wcielenia. Najpierw więc - w I części widowiska - zrywa Konrad ze swym indywidualizmem i egotyzmem, staje się jednostką społeczną, zaczyna odczuwać więź z narodową sprawą, ze spiskowcami. Być może taka potrzeba rodzi się w nim, kiedy słyszy modlącą się w drzwiach kaplicy Pasterkę (jest to tekst dedykacji do III części "Dziadów") za umęczonych, a po chwili dostrzega carskiego żandarma z przypadkowego patrolu. Wali w drzwi żelaznej kurtyny, która unosi się w górę, odsłaniając scenę będącą cmentarzem (stąd nagrobki). I staje w gronie spiskowców. Jest to pierwsza przemiana Gustawa w Konrada. Część II widowiska rozgrywa się już na scenie wśród tych samych zresztą nagrobków (spiskowcy mogą być wszak zamknięci w klasztornej krypcie). A zatem toczy się w szerszej niż uprzednio - bo społecznej - przestrzeni, ale ograniczonej tą samą co wprzódy, tyle że umieszczonej w głębi - żelazną kurtyną. Wszelako despotyzm wyzwala w Konradzie żądzę zemsty. Zmaga się z Bogiem o rząd dusz, sam chce być choćby i tyranem, byle w dobrej sprawie. Niezwykła erupcja twórczej mocy, graniczącej niemal z szaleństwem, powoduje pierwsze symptomy choroby ciała - epilepsji. (Tak przynajmniej prowadzi tę postać Mariusz Sabiniewicz). To sprawka poniekąd szatańska. Moce niebiańskie sprawiają wszakże, że z pomocą żarliwej patriotki - Ewy dokonuje się w nim kolejna przemiana. W obrzędowo-modlitewnej scenie zmienia się w pokornego apostoła narodowej sprawy. Inscenizator nie szczędzi widzom metafizycznego dreszczu. Oto ks. Piotr jest tym, któremu dane jest poznać tajemnicę mechanizmu dziejów, a więc plany dziejowej Opatrzności: ideę powszechnej wolności zrealizuje Lud - ludów. Ks. Piotr (Wojciech Siedlecki) głosi proroctwo w wielkim uniesieniu, ekstazie duchowej, i kończy je liturgicznym zaśpiewem. To wspaniały, najlepszy bodaj moment tego przedstawienia. Za chwilę unosi się w głębi żelazna kurtyna - ściana. Na wysokim podeście ukaże się rząd wydłużonych, białych postaci - Aniołów. Poszerza się zatem symboliczna przestrzeń widowiska, ta sama bowiem idea wolności łączy niebo z ziemią. Ks. Piotr dostępuje mistycznego związku z głównym mechanizmem wszechświata. Jest to kulminacyjny moment, apoteoza idei powszechnej wolności, jej kapłana (Piotr) i namiestnika (sfery niebieskie). Na proscenium pojawia się lud - wiejska gromada.
W sensie teatralnym część II przedstawienia czyni największe wrażenie, mimo że pozornie niewiele się dzieje. Za to natężenie emocji, narastające - falowo, jest bardzo duże. Niestety, ostatnia część widowiska jest już wyraźnie słabsza, i broni się tylko postacią Senatora (Andrzej Wilk).
Razi wielość konwencji aktorskich, stereotypowość układów postaci, niefunkcjonalna w tym momencie scenografia Zbigniewa Bednarowicza (nagrobki mają pełnić funkcje foteli, krzeseł i sof), niejasna kolorystyka kostiumów, i złe operowanie światłem. Plakatowo i patetycznie brzmią też kwestie postaci z obozu patriotycznego. Tylko Szatani, choć nie zawsze, są na miejscu (o Senatorze wspomniałem). To oni tyranię doprowadzają do zenitu. Ale wkrótce chwieje się despotyzm w posadach od teatralnego pioruna, bo oto Konrad podąża na zesłanie. Wstępuje po stopniach na najwyższe podium. Unosi się kolejna zasłona, jeszcze bardziej powiększa się przestrzeń sceny, uzyskując symboliczny wymiar kosmosu. Ukazuje się wielkie symboliczne malowidło, przedstawiające Człowieka jako centralny punkt wszechświata. Konrad staje w podobnej pozie. I jest to jego kolejna przemiana. A więc nie naród i nie ludzkość, ale odrodzony Człowiek jest wartością najwyższą, miarą wszechrzeczy. Sam siebie zbawi, sam jest wolnością i najwyższym dobrem. Ta XIX-wieczna utopia prezentuje się tu, w tym teatralnym skrócie, nazbyt plakatowo i nazbyt jakby podniośle. (Przypomnę, że już wcześniej zbiorowa scena więzienna wypada blado, choć jest w niej wspaniale wykonana pieśń, a zarazem taniec zemsty). Finał poznańskich "Dziadów" - w ogóle całe przedstawienie - i tak robi wrażenie, więc młodzieżowa widownia bije brawo na stojąco. Czy dostrzega jakiś pomost przerzucony ku współczesności, czy odczuwa potrzebę wielkiej utopii, oderwania od codzienności, przeżywania chwil wzniosłych? Być może. Być może również słowa o wolności i nowym człowieku nie brzmią dla niej hasłowo?
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do początku. Mickiewicz z poznańskiego przedstawienia trzyma w ręku nie książkę, lecz sztylet. Jest bowiem jakby mistrzem masońskiej loży, który demonstruje nam rytuał kolejnych wtajemniczeń młodego adepta: Gustawa - Konrada. No, może nie tak dosłownie, ale jest to pierwszy znak, że w tym przedstawieniu pojawią się aluzje do symboliki, rytuału i ideologii organizacji masońskich. Reżyser nie wyssał sobie z palca tych skojarzeń. Prof. Kępiński przypomina wszak, że filomaci wileńscy znajdowali się w kręgu idei wolnomularskich, a część z nich - być może Mickiewicz również - była członkami lóż masońskich.
W rytuale, bardzo dyskretnie przez inscenizatora zaznaczonym, biorą udział członkowie loży, reprezentując bądź "białą", bądź "czarną magię" (to w innym wymiarze owe Anioły i Szatany). Doświadczają też na różny sposób Konrada, aby mógł się, podczas rytuału, odrodzić na wyższym piętrze wtajemniczenia, na wyższym poziomie świadomości. Jako człowiek, który poznał dogłębnie tajniki idei wolnomularstwa.
Również rząd białych postaci (W finale II części przedstawienia) kojarzy się wprost z masońską lożą. Ponoć na 6 stopniu wtajemniczenia adept uzyskiwał niejako wymiar i postawę anioła. Wszystko się więc zgadza. A Konrada, nieco wcześniej, ubiera Ewa w biały płaszcz Rycerza Różanego Krzyża. Dokonuje się więc rytuał nadania mu najwyższego stopnia, jakim dysponowała masoneria litewska. (Brak tu miejsca na wytłumaczenie dość skomplikowanej metaforyki owego rytuału). I wreszcie w finale przedstawienia, stając jakby na najwyższym piętrze wtajemniczenia, dostępując niejako godności mistrza losy, jawi się Konrad na tle omawianego już obrazu, znanego w romantyzmie z miedziorytu Roberta Fludda, którego symbolikę przyjęła także XIX-wieczna masoneria.
Wspaniale współtworzy atmosferę tego widowiska muzyka Jana A. P. Kaczmarka, wykorzystującego m. in. "Mesjasza" Haendla w finale II części i - z mniejszym powodzeniem - VIII Symfonię Mahlera w finale przedstawienia. Nie byłoby również poznańskich "Dziadów" bez kilku naprawdę znaczących ról, bez wspaniale zwieńczonej wizji ks. Piotra, (Wojciech Siedlecki), bez znakomitego w gruncie rzeczy debiutu Mariusza Sabiniewicza (Gustaw - Konrad), bez Andrzeja Wilka (Senator) i Małgorzaty Mielcarek (Ewa). I paru jeszcze innych wykonawców, także Piotra Zawadzkiego, który jako Konrad w 2 obsadzie także ma interesujące sceny. Warto więc przy innej okazji poświęcić jeszcze słów kilka tym rolom. Ranga "Dziadów", nie granych w Poznaniu od ponad półwiecza, z całą pewnością do tego obliguje.