Gusła, zwidy, opętania
Festiwal klasyki polskiej bez Fredry, Zapolskiej, Bałuckiego, Rittnera musiał być repertuarowo jednostronny. Pokazano gusła, zwidy, omamienia. Z jednym wyjątkiem: gospodarz, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu dał "Ermidę albo królewnę pasterską" Stanisława Herakliusza Lubomirskiego w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego. To znalezisko dramaturgiczne zakłóciło atmosferę psychodramy narodowej i egzystencjalnego tragizowania, na którą składały się realizacje (tekstów Schulza, Mickiewicza, Jasieńskiego, Gombrowicza, Witkacego, Wyspiańskiego i Leśmiana na dokładkę.
Publiczność na ten koktajl szaleństwa i drwiny reagowała dość minorowo, nieco ożywiając się podczas spektakli studenckich, nudząc się klasycznie, choć bez determinacji. Na niektóre spektakle bez trudu można było dostać bilety, co należy w Opolu do rzadkości. Wróciła więc, jak co roku, kuluarowa dyskusja o potrzebie (lub nie) zwoływania konfrontacji, o trudnościach wyboru, o nie wykorzystanych szansach.
Salon wystawowy polskiej klasyki nie wypadł zbyt okazale, choć mógł być lepiej zakomponowany. Nie z winy organizatorów, nie doszło do spotkania kilku realizacji Mickiewiczowskich "Dziadów", zabrakło Witkacowskiego spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego, nie było też okazji do porównania inscenizacji "Wesela", a w ostatniej chwili, poza konkursem i na własny rachunek dołączył do przeglądu "Kordian" z Zielonej Góry w reż. Krzysztofa Rotnickiego. Na listę niespełnień należy dopisać jeszcze z obowiązku sprawozdawczego odwołanie sesji teatrologicznej, która miała być poświęcona tradycji polskiej. Odbyły się natomiast warsztaty aktorskie na temat interpretacji wiersza klasycznego i jest to dobra wiadomość, bo mowa sceniczna ma się nie najlepiej, o czym nieraz, nie tylko i nie przede wszystkim podczas konfrontacji opolskich, można się było przekonać.
Nie mogąc zapewnić spotkania kilku inscenizacji "Dziadów" (o tym fenomenie Mickiewiczowskim, pisaliśmy obszernie w "Kulturze nr 5 - "Trzy razy Dziady"), organizatorzy zadbali o obecność poza konkursem wrocławskiego Teatru Wędrującego, który pokazał "Gusła", jak brzmi dodatkowy podtytuł: "widowisko współczesne według II części "Dziadów" Adama Mickiewicza", a nadtytuł: "Wędrowanie czwarte, kreacja zbiorowa". Z coraz mniejszym zaufaniem podchodzę do tego rodzaju lirycznych deklaracji, ale Teatrowi Wędrującemu trudno odmówić pasji i osobności poszukiwań. "Gusła" obejrzeliśmy w Michałowie pod Brzegiem, w skromnej salce widowiskowej nad Klubem Prasy i Książki, z naturalnymi odgłosami wiejskiego wieczoru: ujadanie psów, wiatr i na przemian przejmująca cisza. W scenariusz wpisano geniusz miejsca, wśród zjaw pojawili się zmarli pochowani na miejscowym cmentarzu i było w tym coś więcej niż tylko zabieg artystyczny.
Całość widowiska ryzykownie jednak przechyliła się w stronę publicystyki. Sam zamysł autorów scenariusza (Jarosława Szymkiewicza i Jacka Wekslera), aby w materię obrzędu "Dziadów" wpisać tragedię matki opłakującej śmierć syna-robotnika, jak się można domyśleć w grudniu 1970 roku, niósł już spore ryzyko. Udało się jednak zespołowi połączyć tę jednostkową tragedię z uniwersalnym przesłaniem spektaklu. Niestety, to ze zmarłymi obcowanie przerodziło się w końcowej fazie widowiska w mierną publicystykę: scenarzyści powołali na noc dziadów m.in. duchy Einsteina, Eichmanna, Gandhiego, Wyszyńskiego i Gomułki, obdarzając ich tekstami wytartych sloganów. Szkoda, bo cena tego pomysłu była zbyt wysoka: gorące misterium przemieniło się w oka mgnieniu w kiepską gazetę.
Teatr nie znosi niekonsekwencji. Jeśli wypada z formy, wypada jedynie pozornie. Wypadek ten zdarzył się Ryszardowi Majorowi, który pokazał adaptację "Opętanych" Witolda Gombrowicza. Major zbudował potężną maszynerię teatralną, zaskakując niekiedy świetnymi rozwiązaniami scenicznymi w scenach zbiorowych i metampsychicznych. Ta teatralna nadbudowa, pomyślana nawet z pewnym nadmiarem, balansowała jednak pomiędzy persyflażem a dramatem serio. Brak wyraźnej decyzji interpretacyjnej sprawił, że nie wykorzystano w pełni Gombrowiczowskiej zabawy w powieść popularną.
Konsekwentnie natomiast pomyślał i zrealizował swoje "Wesele" Bogdan Hussakowski, Jest to przedstawienie solidnie skrojone, nie uciekające się do tzw. pomysłów reżyserskich, zrealizowane w dobrym tempie i z kilkoma co najmniej osiągnięciami aktorskimi (m.in. Zbigniewa Józefowicza jako Gospodarza, Ewy Mirowskiej jako Radczyni i Stanisława Jaskułki jako bardzo podhalańskiego Czepca). W spektaklu Hussakowskiego zwidy i opętania świadomości polskiej są nie tyle dziedzictwem tradycji, ile wytworem ideowego zagubienia, poszukiwania we wzorcach przeszłości punktów orientacyjnych. Taki kierunek interpretacji sprawił, iż atmosfera widowiska gęstnieje stopniowo aż po somnambuliczny finał, a pojawienie się osób dramatu jest tylko etapem (nie zaś kulminacją) rosnącej temperatury emocjonalnej.
Przedstawieniem z czytelną koncepcją były również "Dziady" w reżyserii Grzegorza Mrówczyńskiego, zaprezentowane przez zespół Teatru Polskiego w Poznaniu. Spektakl ten widziałem w Poznaniu i nie oglądałem realizacji opolskiej - mogę więc tylko domyślać się, że wiele stracił wyrwany z architektury poznańskiej sceny. Przedstawienie zostało bowiem idealnie zharmonizowane przestrzennie z wnętrzem macierzystego teatru. Nie sądzę jednak, aby koszt przenosin był tak wielki, aby nie dostrzec wartości tej inscenizacji (pisał o niej szeroko na łamach "Kultury" nr 5 Błażej Kusztelski) i niewątpliwych osiągnięć aktorskich, a zwłaszcza Wojciecha Siedleckiego jako księdza Piotra (wibracja emocjonalna, stan mistycznego uniesienia, jaki osiąga aktor, stawia tę rolę w rzędzie najwybitniejszych interpretacji Mickiewiczowskiego tekstu) i Mariusza Sabiniewicza jako Gustawa-Konrada. Nie znalazło to jednak uznania w oczach jury, którego werdykt miał zapewne w intencjach być przestrogą i rodzajem "żółtej kartki" dla polskiego teatru.
Jury nie przyznało ani jednej nagrody reżyserskiej, nie znalazło również powodów do wyróżnień dla scenografów i kompozytorów. Wyróżniono tylko Rudolfa Zioło za reżyserię "Republiki marzeń" wg Schulza, przyznało także sporo nagród i wyróżnień aktorskich. Miał więc to być zapewne alarm w sprawie reżyserii. Alarm cokolwiek przesadzony, jeśli nie zauważono solidnej pracy reżyserskiej Bogdana Hussakowskiego i ciekawej propozycji interpretacji "Dziadów" Grzegorza Mrówczyńskiego. Tak czy owak postawiono pytanie o przyszłość konfrontacji opolskich i kształt klasyki polskiej we współczesnym teatrze.