Od dawna oczekiwany arcydramat
Teatrowi Polskiemu czasów dyrekcji Grzegorza Mrówczyńskiego nie sposób odmówić ani ambicji repertuarowych, ani też inscenizacyjnego rozmachu. W rok po głośnej premierze "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego, zdecydował się on ponownie zmierzyć z tym największym romantycznym repertuarem, i za jego to sprawą po sześćdziesięciu latach, usprawiedliwionej tylko do 1957 roku i może jeszcze w 1982 roku nieobecności, powróciły oto na tę scenę Mickiewiczowskie "Dziady".
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że dla poznańskiego teatru jest to przedsięwzięcie ogromne. Dramat tak trudny i myślowo, i konstrukcyjnie z jednej strony, narodowa mistyka i historiozofia, z drugiej - obraz cierpień, prześladowań i rosyjskiej niewoli. Każdorazowo więc wystawienie "Dziadów" stanowi pewnego rodzaju test dla teatru jako instytucji, a także dla reżysera, scenografa, muzyka, aktorów. Jak wypadł on więc dla poznańskiego teatru?
Otóż nadspodziewanie dobrze. Dwukrotnie oglądałem spektakl i jego, z młodzieży głównie składająca się widownia, śledziła ponad 3,5 godzinne przedstawienie w maksymalnym skupieniu, a po zapadnięciu kurtyny oklaskiwała długo i na stojąco. A to zdaje się świadczyć, że lekcja "Dziadów" jest teraz tej widowni potrzebna i że wciąż jakby to, co najistotniejsze z narodowego skarbca myśli i odczuć, odnajdujemy właśnie w tym romantycznym arcydramacie.
Kluczem do inscenizacji Grzegorza Mrówczyńskiego jest znakomita książka mojego uniwersyteckiego profesora, Zdzisława Kępińskiego, "Mickiewicz hermetyczny". Niestety, to co jest w tym przedstawieniu bezpośrednim odwołaniem się do rozszyfrowanej przez profesora symboliki hermetycznej, wolnomularskiej i kabalistycznej, zdecydowanie najmniej przypadło mi do gustu. Wizualne, nazbyt natrętnie eksponowane symbole są nieczytelne, a przez to myślowo mało nośne. Nieporównanie ciekawsze jest natomiast zagospodarowanie przestrzenne spektaklu oraz sam układ kompozycyjny poszczególnych scen i obrazów, w który coraz to wdzierają się reminiscencje z obrzędowej części guseł, przypominające widzom, że uczestniczą w owej mrocznej ceremonii ludowych "dziadów", która nie kończy się w I części, ale trwa tutaj aż do końcowych scen spektaklu.
Przedstawienie rozpoczyna Grzegorz Mrówczyński krótką inwokacją trzykrotnie powtarzającą się z "Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego", teatralnie może nieuzasadnioną, ale myślowo na pewno tak. Najbardziej efektowna teatralnie jest scena otwierająca spektakl, kiedy to przez uchylone drzwi żelaznej kurtyny wynurza się na proscenium tłum obrzędników, aby tutaj przed nami odegrać swoje zjawy i gusta. Usytuowanie zjaw w różnych punktach na widowni pozwala oddalić skojarzenia widzów z jakąś realistyczno-obrzędową operą. Szkoda tylko, że zarówno Guślarz jak i towarzyszący mu chór, podają tekst w sposób tak dziwny i nie przystający jakby do powagi artystycznej spektaklu. Spektakl Grzegorza Mrówczyńskiego ma wiele scen pięknych i chwytających za serce, ale są tu też takie, które drażnią i budzą opory. Piękna teatralnie i myślowo jest na przykład scena zamykająca pierwszą część spektaklu i rozpoczynająca po przerwie drugą, a więc przemiana Gustawa w Konrada i jego przejście do więziennej celi. Zręcznie teatralnie rozegrana też została scena więzienna, a potem cały salon warszawski i bal Senatora. Drażnią natomiast swym efekciarstwem obie sceny schodowe. I ta, w której Ksiądz Piotr zmierza ku nazbyt teatralnym aniołom i ta finałowa, w której tę samą drogę przemierza Konrad ku nieskończoności. Będę tu trochę może złośliwy, ale największy kłopot stwarzają reżyserowi podobnie jak w "Nie-boskiej" postacie aniołów. Angeologia nie jest najmocniejszą stroną Grzegorza Mrówczyńskiego...
Obie kluczowe role Konrada i Księdza Piotra mają podwójną obsadę. A to samo przez się obligowało do zaliczenia sobie obu przedstawień. Konrad - Mariusza Sabiniewicza ujmuje widownię swą autentyczną młodością, żarem wewnętrznym, nadekspresją słowa i gestu. Konrad - Piotra Zawadzkiego, jest bardziej surowy i zdyscyplinowany, skupiony na samym podawaniu słowa. Widownia młodzieżowa zdecydowanie faworyzuje Mariusza Sabiniewicza. Obaj jednak aktorzy obronili się w tej arcytrudnej przecież roli.
Ksiądz Piotr Wojciecha Siedleckiego jest nieporównanie ciekawszy jako postać od Księdza w wykonaniu Leszka Wojtaszaka. Ma więcej żaru w sobie, mistyki i charyzmy. W. Siedlecki z nadmierną może nawet ekspresją pokazuje chwilami tę postać, o tyle jednak jest to uzasadnione, że po dwóch poprzedzających potężnych monologach scenicznych, aby móc zaistnieć na scenie, skazany jest jakby na to, aby uciec się do mocniejszych w wyrazie środków.
Aktorsko jest spektakl nader nierówny. Są tu, obok już wymienionych świetne role, ale są też słabe, jeśli nie wręcz nieporadne. Interesujące aktorstwo prezentuje w roli Senatora Andrzej Wilk. Jest w tym jego Nowosilcowie i cynizm, i obłuda, i zręczność kulturalnego bywalca salonów, ultraurzędnika. Przejmująco brzmi w ustach Mariusza Puchalskiego opowieść Sobolewskiego, klarownie i czysto pokazuje widzenie Ewy - Małgorzata Mielcarek. Niestety, są też role niewygrane, lub pokazane przy pomocy nie takich środków, jakich wymaga ten spektakl. Na przykład Pani Rollison - Janiny Jankowskiej, Guślarz - Józefa Jachowicza, czy Ksiądz Piotr - Leszka Wojtaszaka.
Scenografia Zbigniewa Bednarowicza jest integralną częścią inscenizacji i raczej określa ona miejsce akcji i symbolikę niż dekoruje i pyszni się swą plastyką. Nazbyt głośna może, ale pełna dramatyzmu jest muzyka Jana A. P. Kaczmarka.
A na pytanie, czy warto zobaczyć "Dziady" po sześćdziesięciu latach nieobecności w Teatrze Polskim, już chyba odpowiedziałem...