Artykuły

Zakazane piosenki

Latem bieżącego roku w Teatrze Rozmaitości w Warszawie odbyła się premiera "Gałązki rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego, po wojnie dotąd nie granej, jeśli pominąć krótki żywot tej sztuki w Teatrze, im. Jaracza w Łodzi w 1982 roku. Szedłem na to przedstawienie bardzo niechętnie. Teatr Rozmaitości nie cieszy się dużą renomą i trudno było spodziewać się w tych murach jakiegoś wydarzenia artystycznego. Po drugie, było to przedstawienie "w ramach" oficjalnych obchodów siedemdziesiątej rocznicy Odzyskania Niepodległości, której świętowanie jeszcze dziesięć lat temu groziło różnymi przykrościami, łącznie z więzieniem. Teraz jednak mamy "odnowę", więc przybywa nam więcej kolorowych dekoracji, coraz bardziej wymyślnych i złożonych, wciąż ukrywających jednak polskie status quo w bardziej zasadniczych i ważniejszych dziedzinach życia społecznego, np. ustrojowych i gospodarczych. Tak więc nie tylko zwykły kompleks oficjalności był przyczyną tej niechęci avant la lettre; wynikała ona bardziej z tego kontekstu pozornych posunięć, do których tym razem miał zostać wciągnięty brygadier Józef Piłsudski ubrany w maciejówkę i szary mundur Legionów. Ukazuje się on przez krótki moment w finale sztuki. Gra go Jerzy Molga, odtwórca innych znanych postaci narodowej historii, między innymi generała Sikorskiego w filmie Bohdana Poręby "Katastrofa w Gibraltarze" (myślę, że czas już na rolę Bolesława Bieruta w filmie tego samego reżysera ...).

U wejścia do teatru natknąłem się na olbrzymi portret Piłsudskiego. Przez chwilę wydawał mi się łudząco podobny do dyrektora Ignacego Gogolewskiego, również reżysera spektaklu, szybko jednak otrząsnąłem się z omamu. Ten przypadek nie dawał mi jednak spokoju (mówią: nie ma dymu bez ognia). Wprawdzie było to niewątpliwie złudzenie, ale przecież skądś się wzięło, charakteryzowało jakąś rzeczywistość. Otóż było to przekonanie, że odtąd Polska Prawdziwa jest już na każdą okazję "dobra"; jak stara rękawiczka, którą od dziś może włożyć każdy.

Przy wypełnionej widowni (która jednak przerzedziła się zauważalnie po przerwie) rozpoczęło się przedstawienie "Gałązki rozmarynu", poetyckiej i sentymentalnej śpiewogry o wymarszu do Kielc z krakowskich Oleandrów Pierwszej Brygady Legionów. Uczestnikiem tej kampanii był sam autor, wiele więc scen ma walor rodzajowego autentyzmu wojskowo-wojennej codzienności, którą Nowakowski okrasił swoistym humorem i sentymentalnym patosem, do czego zresztą miał prawo.

Zygmunt Nowakowski (właściwie: Z. Tempka) urodził się w Krakowie w 1891 roku, zmarł w Londynie w 1963. Prochy jego przewieziono po śmierci do kraju i pochowano na cmentarzu Rakowickim. Do momentu opuszczenia Polski w 1939 roku był bardzo silnie związany z wawelskim grodem, którego historii i współczesności poświęcił dużą część swojej twórczości. Od 1911 roku pracował w Teatrze im. J. Słowackiego najpierw jako aktor, następnie reżyser i dyrektor (1926-29). Był autorem książek dla młodzieży oraz wziętych komedii, między innymi "Tajemniczy pan" (1924) i "Puchar wędrowny" (1926). Od 1950 roku stały współpracownik popularnego "Ilustrowanego Kuriera Codziennego", gdzie zamieszczał bardzo poczytne felietony. Napisał też między innymi prozę wspomnieniową "Przylądek Dobrej Nadziei" (1938), pełen ciepłego humoru, wznawiany również po wojnie, na poły autobiograficzną powieść z życia teatralnego "Start Edwarda Sulimy" (1935), powieść "Błękitna kotwica" (1939), zbiór reportaży z podróży po Polsce i Włoszech zatytułowany "Ziemia serdeczna" (1931) oraz zbiór publicystyki "Niemcy a la minutę" (1933), gdzie profetycznie ostrzegał przed hitleryzmem. Na emigracji redagował z Mieczysławem Grydzewskim "Wiadomości Polskie". W roku jego śmierci ukazał się w Londynie zbiór felietonów pod znamiennym tytułem "Lajkonik na wygnaniu".

Największym jego sukcesem była jednak "Gałązka rozmarynu". Wystawiona po raz pierwszy jesienią 1937 roku w Teatrze Polskim w Warszawie (oraz jeszcze w tym samym roku w Krakowie) z miejsca stała się szlagierem. Czemu zresztą nie można się dziwić gdyż sztuka niesie ze sobą duży ładunek prostych, patriotycznych wzruszeń, silnie oddziaływa na uczucia widowni, dotyczy "ciepłego" jeszcze wtedy wydarzenia z historii Polski, przypomina "cudowne piękno duszy polskiej" (określenie Stanisława Brzozowskiego). W "Gałązce..." wszystko jest proste, piękne, szczere i wspaniałe. Panuje tu niepodzielny i niepodważalny entuzjazm, piękny heroizm i patos. Niewiele ma to oczywiście wspólnego z prawdą historyczną. Jak wiadomo, marsz pierwszej kadrowej nie był tak triumfalny, jak to maluje Nowakowski, nie było tak słodko i hurrapatriotycznie. Nie zawsze czyn Legionistów spotykał się z poparciem czy przynajmniej ze zrozumieniem. Wiele było nieufności, a nawet podejrzeń o prowokację

Nic z tej gorzkiej podszewki nie znajdziemy w sztuce Nowakowskiego. Daleki jednak jestem od wytykania mu tej tendencyjności. Nie o to tu przecież chodzi. Autor nie pisał sztuki historycznej, stworzył natomiast coś w rodzaju żywego, idealizowanego symbolu. Było to jego dobrym prawem. Nowakowski, tak jak cała przedwojenna Polska, miał prawo do własnej legendy czy mitu, bo wyrastały one z Polski Prawdziwej, niepodrabianej za pomocą wojskowych czapek czy innych rekwizytów.

O samym przedstawieniu w Teatrze Rozmaitości nie da się wiele powiedzieć. Nie wychyla się ponad przeciętną sprawność. Trzydziestu czterech aktorów obsady (oraz kilkoro dzieci) gra w sztuce, która z góry liczyć może na przychylny odzew. To się czuje w grze aktorów, w ich pewności. Trudno jednak ocenić ich kunszt artystyczny z tego choćby powodu, że "Gałązka rozmarynu" nie kryje w sobie możliwości stworzenia wielkich kreacji, a liczne piosenki "idą" z taśmy magnetofonowej. Ta podrabiana autentyczność najpierw mnie ogromnie irytowała, tym bardziej, że miałem miejsce przy jednym z głośników i czułem się, jakbym siedział w gardle obywatela Juhasa lub obywatelki Sławy. Później pomyślałem, że to bardzo dobry aktualizujący tę sztukę chwyt, gdyż nasze życie na ogół grane jest właśnie z playbacku, starannie wyreżyserowane, nagrane na taśmę, przejrzane, przesłuchane i w końcu puszczone do realizacji.

Owszem, i ja tu i ówdzie nie mogłem obronić się przed patriotycznym wzruszeniem widowni, która śpiewała (na baczność) "Rotę" czy "O mój rozmarynie..." Coś jednak wciąż kazało mi wyłączyć się z tych uniesień, szydzić z nich w myślach. Miałem wrażenie, że w tym teatrze dotykamy pięknych tajemnic polskiej historii (tej udanej, zwycięskiej), ale jednocześnie, że w tym spotkaniu jest coś nieprawdziwego i oszukanego. Że cały ten patriotyczny zapał zawisł w próżni. Bo jakiej rzeczywistości miałby dotyczyć dziś, Anno Domini 1988? Po odśpiewaniu "Pierwszej Brygady" i innych jeszcze niedawno "zakazanych piosenek", widzowie wrócili do codziennej wegetacji, niskich rent i emerytur, medali i orderów wątpliwej jakości i zasługi, do niepisanego, zwyczajnego, ale utrwalającego się coraz bardziej Paktu Obojętności. Trzygodzinna lekcja naszej historii po kilkudziesięciu latach przemieniła się w pusty i martwy symbol, który nikomu i niczemu już nie zagraża, nie jest zdolny do tworzenia nowej rzeczywistości. Nie można jej przecież stworzyć (czy odtworzyć) zaczynając od sztucznie wywołanego blasku niegdysiejszej chwały. I tak przybyło jeszcze jedno ogniwo w ograniczającym nasze uczucia i rozum łańcuchu symboli i mitów, pozwalającym nam odgrodzić się od dzisiejszej rzeczywistości, uniknąć spojrzenia jej w oczy, zapewniając sobie jedynie dobre samopoczucie.

Jak pisał Stanisław Brzozowski w "Pamiętniku": "Cudowne piękno duszy polskiej. Tej duszy, którą dzisiaj zdradza wszystko".

sierpień 88

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji