Artykuły

Nigdy nie byłam gwiazdką jednego sezonu

- Zdobyłam tekst Mike'a Leigh, kupiłam prawa do niego, przetłumaczyliśmy go i zajmuję się produkcją. To komediodramat pt. "Przyjęcie" - mówi MARIA PAKULNIS.

Jarosław Sulikowski: - Jest cudowna, ma fantastyczne oczy, podziwiam ją za jej aktorstwo - to tylko część opinii o Pani, jakie znalazłem w Internecie.

Maria Pakulnis: - Jestem niezmiernie szczęśliwa. Nie zaglądam do sieci. Nie wiedziałam, że komentarze na mój temat są tak dobre.

- Widownia Panią uwielbia, a reżyserzy chyba nie do końca. Ostatnio nie było za wiele propozycji.

- Był moment przestoju, ale jest to chyba związane z moim wiekiem. Zresztą to nie tylko mój problem. Wiele moich wspaniałych koleżanek przeżywa to samo. Dotyczy to także młodych dziewczyn. Zamiast młodej aktorki gra modelka lub piosenkarka. Czasami zastanawiam się po co kształci się aktorki? A poza tym u nas mało się kręci. Powstają tylko seriale, telenowele i sitcomy. Mnie to przeraża.

- Ale i Pani coraz częściej zgadza się na grę w tasiemcach.

- Musimy. Nasz zawód jest rzemiosłem. Staram się rzetelnie go wykonywać. Nie mam specjalnego wyboru, w jakim filmie zagram, bo jest ich niewiele. Ale mam swoją selekcję.

- Czyli miała Pani dość serialu "Marzenia do spełnienia"? Uśmiercili Panią.

- O tym, że odeszłam z tego serialu, zdecydowały inne względy. Ale nie chcę o tym rozmawiać. Teraz jest "Pierwsza miłość". W tym serialu zdecydowałam się zagrać ze względu na Okiła Khamidova. Ma on świetne spojrzenie na naszą rzeczywistość. Bardzo profesjonalnie podchodzi do zawodu. Gram skomplikowaną postać, nie jest to mydło, jednowymiarowa kobieta. Ona w młodości coś przeżyła, coś nad nią wisi, jej życie jest skomplikowane.

- Ale to kolejny czarny charakter, który Pani gra?

- Staram się coś przemycać do tej roli. Ta kobieta nie niesie tylko zła. Staramy się tak układać jej losy, by pokazać kobietę uwikłaną, z problemami, która jest bardzo złożona. A widza to wciąga. Nie można tylko nienawidzić tej postaci.

- Tą rolą nie zdejmie Pani z siebie metki femme fatale?

- To nic nie znacząca etykietka.

- Ale przemawiają za tym pani kreacje filmowe?

- Gram widocznie silne osobowości. Będę powtarzała do nieskończoności: nie interesuje mnie mydło w tym zawodzie. Jestem zadowolona, kiedy mam zagrać skomplikowaną postać. Przecież człowiek nie jest tylko dobry czy zły. Jest w nas i to, i to.

- Akceptuje Pani to nowoczesne, polskie kino?

- Niecałkiem. Według mnie jest tam czasem za dużo udawania. W tym środowisku działa na pewno wielu wspaniałych, młodych i utalentowanych ludzi, którzy mają świetne scenariusze. Należy im dać szansę. Ale oni nie mają możliwości dokopać się do pieniędzy i układów. Ja jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że moje pokolenie oparło się o prawdziwe kino, kino artystyczne, które nie umarło po jednym sezonie. Są to filmy wciąż powtarzane. To obrazy robione na poziomie, oparte na dobrej literaturze, to były filmy o czymś. Wtedy też dumaliśmy, jak odnaleźć się w tamtej rzeczywistości, o czym robić filmy. Była fala kina moralnego niepokoju, potem próbowano robić filmy artystyczne. Każde pokolenie ma taki dylemat. Ale obecne polskie filmy udają inną rzeczywistość, w której my w ogóle nie żyjemy. Nosi się w nich broń, strzela. Nie pokazujemy naszej szarej rzeczywistości. To totalna i głupia amerykanizacja kina. A ja nie cenię tego kina. Nie utożsamiani się z nim i nie chodzę na te filmy. Nawet mój syn, który ma piętnaście lat, ma dosyć megaprodukcji amerykańskich. Nie mówiąc o polskich filmach. On wyszukuje dobre filmy. Zachwycił się np. Kusturicą.

- Naszym aktorom brakuje prawdziwych ról? Takich jak np. pani kreacje w "Zygfrydzie" czy "Jeziorze Bodeńskim"?

- To było prawdziwe kino, ciągle powtarzane, nagradzane na całym świecie. Mam nadzieję, że rynek się ułoży, że znajdą się pieniądze, że polityka na temat kinematografii i kultury rozkwitnie. Ludzie muszą zrozumieć, że należy dawać pieniądze na kulturę. Jeżeli nie będzie się tego robić w tym kraju, to zginiemy jako naród. Wierzę, że to kino wróci.

- Wierzy pani? Przecież Pani uciekła do teatru?

- Uciekłam. Można było usiąść, nic nie robić i czekać aż telefon zadzwoni. Ja jestem osobą pełną temperamentu, fantazji i energii. Może to moje litewskie korzenie dają znać o sobie, bo nie umiem siedzieć. Zaczęłam sama sobie tworzyć rynek pracy. Kocham ten zawód i chcę coś robić.

Po ponad dwudziestu latach pracy okazało się, że funkcjonuję, bo umiałam wybierać, czekać, bo nigdy nie byłam gwiazdką jednego sezonu. I niczego nie żałuję. Potrafiłam dla małej drugoplanowej roli w teatrze zrezygnować z roli głównej w fiknie. Było to po debiucie w "Dolinie Issy". Posypały się propozycje. A ja wolałam zagrać w Teatrze Współczesnym w Warszawie w "Mahagonny". Była to niesamowita praca zespołowa i świetna inscenizacja. Ten spektakl stał się legenda.

- Szkoda, że młodzi aktorzy do tego tak nie podchodzą, tylko gonią za magią ekranu, kina i odrzucają teatr.

- Ten, kto ma w pogardzie teatr, od razu może zrezygnować z tego zawodu. Przeraża mnie stosunek niektórych młodych aktorów. Na szczęście nie wszystkich. Jest rzesza fantastycznej młodzieży filmowej i teatralnej. Sama znam takich ludzi, gram z nimi. Oni grają moje dzieci. Spotykamy się, pomagamy sobie. Dla mnie kontakt na scenie z młodym zdolnym aktorem jest wielką inspiracją. Jestem wdzięczna, jak młodszy kolega coś mi podpowie. To jest współpraca. Wzajemnie się uczymy. Ja im zwracam uwagę na przykład na poprawne i dobre mówienie na scenie. Słowo musi dojść do widza. Tymczasem często siedząc na widowni nie słyszę ani słowa. Panuje u nas niechlujstwo w mówieniu. To straszne. Mnie nauczono szacunku do teatru, do ludzi, którzy siedzą na widowni.

- A teraz liczy się tylko szacunek do pieniądza.

- Widać to doskonale. My nie zajeżdżaliśmy pod teatr świetnymi wozami, nie nosiliśmy ubrań kupionych w Nowym Jorku. Byliśmy nauczeni pokory. Przez to, że jechaliśmy na tym samym wózku. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o teatrze, o nowych pomysłach, książkach, piliśmy wódeczkę, tańczyliśmy nieraz całymi nocami. A teraz: ważne jest kto lepszą furą zajedzie i kto się szybciej spakuje po przedstawieniu. Życie towarzyskie zanika. Przeraża mnie to, że w garderobie rozmawia się o tym, jakie opony są najlepsze, jaka pojemność silnika.

- Więc po raz drugi Pani uciekła. Tym razem w stronę produkcji?

- Uciekam? Ciągle szukam nowych wyzwań. Sama znalazłam pieniądze, namówiłam kolegów. Spektakl "Życie trzy wersje" gramy od trzech lat. Zjechaliśmy z nim cały świat.

- Interesuje Panią reżyseria?

- Nie mam takich ambicji. Ja nie jestem człowiekiem orkiestrą. Wiem za to, że umiem czasami coś zagrać, jestem niezłym organizatorem. I udaje mi się zdobyć pieniądze, a to wielki wyczyn. Teraz robię następną produkcję. Zdobyłam tekst Mike'a Leigh, kupiłam prawa do niego, przetłumaczyliśmy go i zajmuję się produkcją. To komediodramat pt. "Przyjęcie". Jego reżyserem jest mój mąż Krzysztof Zaleski. Tekst fantastycznie mówi o naszych czasach: o tym, jak nie potrafimy rozmawiać, o tym, kto więcej zarabia. To będzie ostra rzecz. Ale mam także inną dobrą wiadomość: niespodziewanie pojawiła się dla mnie bardzo interesująca rola. Zagrałam u Leszka Wosiewicza w jego nowym fiknie.

- Czuje się Pani spełnioną aktorką?

- Absolutnie. Im człowiek starszy, tym ma większą odpowiedzialność przed widzem. Jest coraz większy strach, trema. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że mało umiem. To coraz większe odkrywanie świata, większa zagadka i przerażenie. Co mnie czeka dalej?

Na zdjęciu: Maria Pakulnis.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji