Artykuły

Kondzia nie zetną

- Tylko teatr jest niebezpieczny. Zdarzają się role bardzo sugestywne, które człowiekowi wchodzą na plecy, łapią za gardło i powoli go mordują - mówi ADAM FERENCY, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Me uważa Pan tego za zabawne, że najinteligentniejszą osobą w domu Skalskich jest kamerdyner?

- Ależ ja właśnie dlatego tę rolę chciałem grać! W moim przekonaniu kamerdyner Kondzio może się poszczycić rodowodem z szekspirowskich błaznów, z literatury dramatycznej. Zawsze tak go postrzegałem: jako błazna na dworze, który widzi więcej niż inni, któremu wszystko wolno. Ceną tej wolności jest ryzyko, że pewnego dnia go zetną. Na szczęście w literaturze nie ma zbyt wielu ściętych błaznów, dlatego o los Kondzia byłem spokojny. To absolutny leń, nic nie robi w domu Skalskich.

Wygłasza złośliwości, pracuje więc intelektualnie.

Puentuje w ten sposób rzeczywistość, która go otacza. Bardzo go za to lubię.

Czy niania Frania też zdradza jakieś literackie korzenie?

- Raczej nie (śmiech). Nie potrzebowałem się zresztą nad tym zastanawiać. W polskiej wersji jest dziewczyną z Pragi, w amerykańskiej ma żydowskie pochodzenie.

Podobno amerykańska centrala serialu niezbyt entuzjastycznie podchodziła do Pańskiej kandydatury do roli Kondzia.

- Columbia sprzedając licencję wymaga, żeby poszczególne postacie były podobne do pierwowzoru. Z kilkudziesięciu krajów, tylko w Polsce kamerdyner tak mocno odbiega od oryginału.

Czy jest Pan dumny?

- Tak. Bardzo się napracowałem, żeby udowodnić, że to powinienem być ja, a nie ktoś bardziej podobny.

Wcielał się Pan w role wielu złych lub niejednoznacznych moralnie postaci. A one bywają szalenie uwodzicielskie - na przykład taki faustowski Mefistofeles. Nie boi się Pan, że takie towarzystwo kiedyś Pana zdemoralizuje?

- Oczywiście, że przez trzydzieści kilka lat pracy miałem takiego stracha. Na szczęście dla siebie wiele z tych szwarc charakterów zagrałem w filmie i telewizji. A tylko teatr jest w taki sposób niebezpieczny. Zdarzają się role bardzo sugestywne, które człowiekowi wchodzą na plecy, łapią go za gardło i powoli mordują. Taką postacią był dla mnie Hamm z "Końcówki" Becketta. W pewnym momencie zrezygnowałem z grania, chociaż przedstawienie spokojnie mogło zostać na afiszu. Czułem, że mam kłopot, chciałem się pozbyć tego bohatera z siebie. Nie lubiłem tego stanu - jeszcze przez parę godzin, a czasem dni po spektaklu Hamm mnie trzymał. W związku z tym się z nim rozstałem. Ciągle mam w sobie tyle zdrowego rozsądku, który pozwala mi nie skończyć w szpitalu dla wariatów. Chociaż takie ryzyko zawsze jest.

A Ray z "Blackbird" Pana nie trzymał?

- Bezwzględnie. Zresztą robi to do tej pory. Mam z nim prawdziwe utrapienie. W jakimś sensie go kocham i w jakimś sensie nienawidzę. Wciąż nie jestem pewien, co oznacza zdanie: "To wszystko, co mogę powiedzieć". Towarzyszy ono jego tłumaczeniu, że opiekuje się dziewczynką, która pojawia się w końcu spektaklu. Ray mówi to Unie, z którą miał romans, gdy miała 12 lat. Czasem, gdy wypowiadam to zdanie, myślę o Rayu okropnie, a czasem biorę je za dobrą monetę.

Dręczyli Pana nie tylko bohaterowie, ale i partnerki na scenie. Poza Uną, we znaki dała się Panu, jako Williemu, Winnie w "Szczęśliwych dniach" Becketta.

- Dlatego też wymęczony Willie w końcowej scenie idzie zabić Winnie. Wychodzi na kopiec, w którym się zapada, chce wziąć rewolwer, ale nie ma odwagi. Oczywiście zdarzało mi się grać także pozytywnych bohaterów, takich jak np. Kleofas w "Jasminum" czy Henryk Szwejcer w "Golgocie wrocławskiej".

W jaki sposób trafił Pan do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki?

- Zdałem egzamin i się dostałem. Chociaż nie było to żadnym moim pragnieniem ani przez sekundę. Ale jeszcze mniejszym obiektem moich pragnień było wojsko. Komisja w szkole teatralnej za pierwszym razem stwierdziła, że się

nie nadaję i miała rację: absolutnie się nie nadawałem do tego zawodu. Nie mogła oczywiście wiedzieć, że pod spodem we mnie kryło się coś jeszcze. Żeby nie pełnić zaszczytnej funkcji żołnierza, musiałem gdzieś pójść na studia. Poszedłem więc na dwa lata do SGPiS. Nie żałuję tej decyzji. Stałem się dojrzałym człowiekiem i kiedy drugi raz próbowałem się dostać do szkoły teatralnej, nie miałem z tym żadnych kłopotów. Intuicja, że powinienem być aktorem, przerodziła się w pewność.

Jak się Pan czuje jako reżyser?

- To całkiem inny rodzaj pracy, odpowiadam za całość pewnej rzeczywistości, a jako aktor - jedynie za jej wycinek. Wiele mnie to kosztuje i rzadko reżyseruję. Boję się, że skończę w domu wariatów.

To już drugi raz.

- Tak, dlatego bronię się zarówno przed jednym, jak i przed drugim. A może to po prostu jest lenistwo? Jestem niestety strasznie leniwy. Gdybym był bardziej pracowity, reżyserowałbym więcej.

Co jeszcze by Pan robił, gdyby Pan był bardziej pracowity?

- Od dłuższego czasu planuję zrobić monodram na podstawie "Mojego pierwszego samobójstwa" Jerzego Pilcha. Pilch jeszcze o tym nie wie. Ale za to kilka innych osób wie i uważają, że to fantastyczny pomysł. Nawet pytają mnie, czy już kończę. Mam nadzieję, że wreszcie się za to zabiorę.

Adam Ferency

Jest aktorem teatralnym i filmowym oraz reżyserem.

Debiutował w "Karykaturze" J.A. Kisielewskiego w reżyserii Gustawa Holoubka w Teatrze Dramatycznym. Potem związał się z Teatrem na Woli. prowadzonym przez Tadeusza Łomnickiego. Ma na swoim koncie kilkadziesiąt ról filmowych i teatralnych. Telewidzowie kojarzą go z roli Kondzia w "Niani". W poniedziałek wystąpił w ACK w spektaklu "Blackbird".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji