Błazeństwo dzieł udanych
Nad widownią rozpięty został pułap z gazy, przez który niejasno prześwitują rozpięte powyżej, zamglone chochoły. Jeszcze wyżej majaczą zapaćkane szarą farbą, socrealistyczne sztukaterie Teatru Studio; ale to nie przeszkadza. Scena jest rozległa - wyjęto pierwsze rzędy foteli - w głębi z lewej zamykają ją ukosem idące arkady, grubo pomalowane na granatowo. Z lewej na proscenium ściana ozdobiona jest skomplikowanym, orientalnym wzorem, przed nią spod ziemi wyjadą później trzy podobnie ozdobione wazy-amfory. Tak jak gdyby kto chciał wystawić "Komedię" Becketta w stylu secesyjno-starogreckim. Vis-a-vis, po prawej stronie proscenium, drabina prowadzi na strych. Jak w Bronowicach, tyle że tutaj legł na niej hoplita.
Wcześniej jednak rozgrywa się prolog w foyer. Na wysokich otaczających je balkonach, przy stolikach kawiarnianych gromadzi się artystyczne towarzystwo. Śpiewają. Trochę poważnie, w niemieckim romantycznym stylu, potem coraz lżej, aż do kołysanki i katarynkowego walczyka z Schillerowskiego "Kramu z piosenkami". Na salę wchodzimy więc rozkołysani i ukojeni.
Hoplita pochodzi z ilustracji Wyspiańskiego i już u Grzegorzewskiego występował: ostatnio w "Dziadach-Improwizacjach". Tam także był prolog w foyer: później po scenie włóczyły się postaci z "Dziadów" i "Wesela", wystawionego przez Grzegorzewskiego na długo wcześniej. Tam pojawiała się nieruchoma kobieta za oknem - powraca tutaj. Tam dzieweczkę nachodził Upiór jej kochanka, tutaj zmarły de Laveaux nieustannie przychodzi do Marysi. Tam był zły pan, szarpany przez ptactwo: tu grecki rycerz przemieni się w potępionego Hetmana. Wyspiański podejmował motywy z Mickiewicza i po swojemu je przetrawiał: Grzegorzewski robi to samo, po nich obu.
Podstawą "La Boheme" jest jednak nie tyle "Wesele", co "Wyzwolenie". Wchodzi Konrad i spotyka siedzącego w głębi, starogreckim strojem korespondującego z rycerzem na proscenium, Sfinksa. "Otoczeni jesteśmy lasami, u skraju których stoją Sfinksy-strażnicy i samem tem... każą się domyślać tajemnic". Konrad mija potwora, wtedy dopiero się przedstawia: "Idę z daleka...". Od razu zaczynają się rozmowy z Maskami. Wśród nich na scenę schodzi się aktorski ensemble.
,,...A my mamy wielką scenę: dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. Przecież to miejsce dość obszerne, by się te iskry duchożerne, co u rozstajnych siedzą dróg, zeszły tu wszystkie..." Tekst dramatu został potasowany, najbardziej znane cytaty rozkrojone. Jak w tym wypadku, wyjęto z nich Polskę explicite. Mowa raczej - jak sam tytuł wskazuje - o sztuce, o kondycji artysty. Kondycja narodowa pozostaje z pozoru na drugim planie.
Chwilami ten tekst brzmi nieledwie jak centon. Nie pierwszy w dziejach przedstawień Grzegorzewskiego; wielokrotnie czyniono reżyserowi z tego zarzut. Pani Rollisonowa, dostępująca Widzenia zamiast księdza Piotra, do dziś budzi pełne grozy wspomnienia (jakkolwiek logiczne było to rozwiązanie). Wszelkie zarzuty ustępują jednak, gdy pomyśleć, o jaki tekst idzie. To w samym "Wyzwoleniu" woła się przecież, żeby cudze przeżywać, a nie powtarzać; dramat to zewnętrznie niespójny, posklejany z cudzych motywów: uświęconych przez tradycję, wybranych z niej i posklejanych bluźnierczo i boleśnie, trochę według tego, jaki rezonans obudzą w duszy. Mity obce splatają się tu z rodzimymi, wszystko razem postawione zostaje wobec nas samych, tu i teraz; zderza się z Polską współczesną - której najpełniejszy portret stanowi sąsiedni dramat. "Wesele" - i na koniec przełamuje we własnej estetyce autora. Podważanej zresztą i rewidowanej nieustannie; pokusa estetyzmu jest jednym z naczelnych zagrożeń dla Konrada. Pytanie o sztukę dzisiaj - jednym z naczelnych jego pytań.
Te wszystkie pytania, jak się rzekło, podejmuje teraz Jerzy Grzegorzewski. Podejmuje je po swojemu, we własnej estetyce, wobec dostępnej sobie tradycji i własnego czasu. W drugiej części przedstawienia na scenie pojawi się naturalistyczny, butaforski grobowiec świętego Stanisława. Jak w inscenizacji Swinarskiego, tyle że tutaj ustawiony na starym drewnianym maglu. Przez scenę przejdzie też Kantorowska śmierć-sprzątaczka; a i kobieta za oknem zjawiała się przecież w "Umarłej klasie".
"Polska współczesna" rozpoczyna się na scenie rychło. Bije tam-tam, z góry zjeżdża coś na kształt kurtyny Siemiradzkiego. Dramatycznego materiału do tej części przedstawienia dostarcza w znacznej mierze bronowickie pijaństwo. Po scenie przechadza się rozbawiona bohema, zasiada przy stole, śpiewa i konwersuje. Trochę to pijane, mocno zagubione, refleksyjne - choć przeważnie jałowo, bo obracają się wśród tych samych formuł - melancholijne i obsesyjne w tańcu powracających bez końca motywów: chocholim tańcu, oczywiście.
Na pierwszy plan wysuwa się w tym towarzystwie postać Nosa, granego świetnie przez Andrzeja Blumenfelda. Cygan zrozpaczony, zatacza się i monologuje, że pić musi. Będzie jeszcze druga rola, w całości w tym przedstawieniu zachowana, skończona i wyrazista: Stary Aktor (Zdzisław Tobiasz). Wyznanie mizerii sztuki wobec bohaterstwa przodków. (Bohema przy stole z zapałem, w synkopowanym jazzowym rytmie wyśpiewywała przedtem "siekane kotlety" pod wtór pianina). Na pierwszy plan - i to dosłownie, bo przejeżdża przed sceną na platformie często już u Grzegorzewskiego widywanej - wybija się jeszcze Muza (Teresa Budzisz-Krzyżanowska).
Nie wybija się natomiast Konrad. Można rzec, że Konrad roztopił się tu w środowisku. To jak gdyby kolejny etap procesu, któremu podlega on na scenach od kilku lat. W świetnym łódzkim "Wyzwoleniu" Macieja Prusa. W 1990 roku, był jeszcze zbuntowanym, świeżym człowiekiem, który usiłował nie dać się zmieścić w "starym kalendarzu" i nie stać się personą narodowej dramy. Dwa i pół roku później, w krakowskiej replice tego przedstawienia, był już tylko jednym z aktorów, nieco się spóźniającym na próbę i zachowującym niejasną pamięć tego, o co mu szło kiedyś i do czego już nie dorasta. "Na proch się moja myśl skruszyła. Wstyd mnie i rozpacz precz stąd żenie..." kończył zdławionym głosem i wychodził, nie doczekawszy nawet Erynii.
U Grzegorzewskiego Konrad niczym się już nawet nie wyróżnia spośród aktorów. Erynie siedzą w beckettowskich wazach, trochę może gnębią rycerza-hetmana, potem jednakże włączają się w chór. W pewnym momencie to chór wykonuje bowiem modlitwę Konrada. Z partyturami, w białych kołnierzykach, kulturalnie - jak na rocznicowym wieczorku. Byłoby to groteskowe, gdyby nie tak bardzo smutne. Bo i ta modlitwa zmieściła się na koniec w starym kalendarzu, włączyła w kram z piosenkami na każdą okazję.
To bardzo smutne przedstawienie. Smutne, zmęczone, całe pozostaje w atmosferze intymnego rozrachunku z własną sztuką i także - z polskością, w której ta sztuka się tworzy. Jest przez to przejmujące; w introwertycznym, tyle razy już opisywanym teatrze sensów, który tworzy Grzegorzewski, w niespiesznym rytmie scenicznych działań przepływają "przeklęte problemy" Wyspiańskiego, ciągle nie odsunięte w przeszłość, rezonujące żywo. Przedstawienie wolno dogasa, scena ciemnieje, smętnie zebrane przy stole towarzystwo nuci ostatnią piosenkę z narodowego kramu: " Taki mi się snuje dramat, groźny, szumny, posuwisty, jak polonez - gdzieś z kazamat, jęk i zgrzyt i wichrów świsty".