Artykuły

Na przykład "Horsztyński"

Przypuszczam, że teatrolog, po obejrzeniu poniedziałkowej inscenizacji "Horsztyńskiego", miałby wiele zastrzeżeń. Słyszałem też wiele zastrzeżeń osobiście: wyrażali je subtelni znawcy teatru, którym nie w smak były skróty, adaptacje, dokrętki filmowe i wszystkie te telewizyjne dodatki, bez których spektakl w małym okienku obejść się nie może.

A mnie się podobało przedstawienie i to właśnie w takiej formie, w jakiej nam je pokazano. Przypuszczam całą dramę ciurkiem, jak leci - nie dałoby się tego oglądać.

Nie wytrzymalibyśmy.

Cóż, genialny Julo telewizji nie przewidział. Nie wiedział wtedy o konieczności kondensacji, o granicach wytrzymałości czasowej telewidza. Pisał, jak to ówcześnie było w zwyczaju. Jerzy Kreczmar, decydując się na wystawienie "Horsztyńskiego", nie miał wyboru. Musiał utwór dostosować.

Czy zrobił to dobrze? Trudno mi sądzić o szczegółach, wyrokować, czy właściwe wątki zostały właściwie wydobyte. Mnie się, powtarzam, podobało to, co widziałem i nie sądzę, abym w mojej opinii był odosobniony.

A może nie należało wystawiać w ogóle? Z pietyzmu dla wieszcza? Myślę, że pietyzm nie polega na konserwowaniu żywego słowa, na mumifikowaniu go. Pietyzm polega na tym, aby słowo docierało do odbiorcy, aby szło między ludzi. Co tu ukrywać, słabo w dzisiejszych czasach znosimy klasyków w ich klasycznej formie. Ale odpowiednio przyprawieni do dzisiejszych gustów - odżywają, dają się lubić. Na pewno niejeden z widzów, po obejrzeniu przedstawienia w TV, sięgnie po zakurzony tom Słowackiego, aby sobie jeszcze raz poczytać.

Co przed obejrzeniem - nie przyszłoby mu do głowy.

I to jest główny sens telewizyjnej adaptacji. Dlatego nie szkoda ciąć, nie szkoda pracować nad dokrętkami filmowymi. To jest przybliżanie literatury.

Niestety, zbyt rzadko to się czyni. Niegdyś rolę tę pełnić miał, jak się zdaje, Teatr Powszechny, który tak pięknie zaczął działać z Łodzi. Po dziś dzień pamiętamy piękne widowisko - "Ojciec Goriot". Po dziś dzień wspominamy znakomitą adaptację "Urzędu". A przecież oba te przedstawienia formalnie miały szalenie mało wspólnego z utworem wyjściowym, z powieścią. Niemniej spełniły swą rolę: zachęciły.

Niezależnie od tego, że żyły - i żyją nadal - niezależnie od prawzoru.

I tu chyba tkwią ogromne możliwości telewizji. Właśnie w literaturze, niekoniecznie zresztą klasycznej. Nie będę twierdził, że TV tych możliwości nie wykorzystuje, bo bym zełgał. Wykorzystuje, ale zbyt nieśmiało, zbyt mato systematycznie.

Rozumiem: adaptacja jest sprawą trudną i drażliwą. Bardzo łatwo jest schrzanić, a to równoznaczne będzie z obrzydzeniem utworu. Ryzyko jest duże, ale ryzyko to trzeba podejmować częściej.

Innego zresztą wyjścia nie ma. My tu tak łupiemy sztukę za sztuką, ładujemy je w mały ekranik, a tymczasem portfel utworów dramatycznych jest jednak ograniczony. Latka płyną i maluczko, a skazani będziemy wyłącznie na wznowienia. Wznawiać można, to jasne, gdyż po paru latach wyrastają nowi widzowie, ale trudno wznawiać w nieskończoność. Trzeba się nastawić na adaptacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji