Artykuły

Producenci seriali demoralizują i upokarzają aktorów

- Nasza sala ma szansę stać się dla Krakowa i Małopolski tym, czym dla stolicy Austrii jest Opera Wiedeńska, czyli wspaniałym salonem - mówi KRZYSZTOF ORZECHOWSKI, dyrektor Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.

Niby miniony rok upłynął Polakom w bojaźni przed kryzysem. Niby ludzie oszczędzają, wybierają seriale w telewizji, kino, internet. A jednak na przykład w pańskim teatrze frekwencja bije rekordy, a bilety do teatrów znowu trzeba zdobywać. Zaskoczyła Pana publiczność?

- Wzrost frekwencji obserwujemy od paru lat, ale ubiegłoroczne wypełnienie naszych widowni w 97 proc. to wynik rzeczywiście rekordowy. Kiedy obejmowałem ten teatr w roku 1999, frekwencja wynosiła niewiele ponad 50 proc. Ale wówczas był on pogrążony w kryzysie, miał poważne braki repertuarowe, spowodowane długotrwałą chorobą poprzedniego dyrektora. Gdy w następnych latach udało się zapewnić rytmiczną produkcję artystyczną i uporać się z innymi problemami, to frekwencja zaczęła rosnąć.

Ale widzów przybywa też innym teatrom, które przez takie trudności nie przechodziły. Teatr jeszcze kilka lat temu miał umrzeć, a odżywa. Dlaczego?

- Mnie nigdy nie zaskakuje fakt, że ludzie chcą chodzić do żywego teatru. Cieszę się, że rocznie odwiedza nas ponad 90 tysięcy widzów i że podobnymi sukcesami mogą poszczycić się inne sceny. Dlaczego publiczność do nas wróciła? Kryzys zaczął się dawno, po stanie wojennym, potem były zmiany ustrojowe: społeczne i ekonomiczne. Nasze środowisko obudziło się w nowej rzeczywistości zupełnie bezbronne. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak ten teatr uprawiać. Paradygmat romantyczny się wypalił, teatr aluzyjny odszedł w przeszłość razem z cenzurą. To wszystko, czym żywił się polski teatr, co stanowiło o jego potędze artystycznej, straciło na aktualności.

To czym Pan teraz żywi widzów?

- Normalnością. Wychodzę z założenia, że każdy powinien znaleźć w repertuarze coś dla siebie. To żadne odkrycie. Tak funkcjonuje większość dużych teatrów na świecie. Nie są teatrami jednego reżysera czy najbardziej nawet ambitnego dyrektora artystycznego. Takie teatry są zazwyczaj eklektyczne. Dają publiczności możliwość wyboru. I tej starszej, lepiej przygotowanej do odbioru repertuaru tradycyjnego, i młodszej, preferującej nowatorskie rozwiązania. W dzisiejszych czasach to szczególnie istotne, bo nigdy dotąd gusty publiczności nie były tak bardzo zróżnicowane, a krytyka tak podzielona. Pokolenie moje i starsi szukają w teatrze artystycznego smaku ich młodości, czyli przedstawień problemowych, zrealizowanych po bożemu. Prócz nich jest mnóstwo młodych ludzi, wychowanych w cywilizacji obrazkowej, a poważniej mówiąc w postmodernizmie. Ta młodzież wcale nie jest jednolita. Są wśród niej sympatycy teatru zaangażowanego społecznie i politycznie, który pokazuje nędzę ludzkiego bytowania na tym padole łez, unurzaną w ekskrementach i obscenicznych gestach. Ale jest też młoda, prężna inteligencja, która od teatru oczekuje dobrej, profesjonalnej rozrywki, ciekawych wątków fabularnych, doskonałych wykonawców. Rozmawiałem kiedyś o tym z prof. Filipiakiem, szefem Comarchu, firmy zatrudniającej tysiące młodych informatyków. Są też we współczesnym teatrze koncepcje skrajnie radykalne, pełne pogardy dla publiczności: coś, co podoba się mieszczańskiej publiczności, nie może być prawdziwie twórcze. Czyli teatr może obyć się bez widzów, ponieważ wybitne dzieło artystyczne i tak nie znajdzie godnych siebie odbiorców#8230;

Ale czy powrót publiczności do teatru, ale też do opery, filharmonii czy na inne, żywe widowiska, to nie skutek zmian ekonomicznych? Może ludzie po prostu mają więcej czasu i pieniędzy do wydania na kulturę i szukają ucieczki przed telewizją?

- Moi, bardziej ekonomicznie nastawieni, przyjaciele ze środowiska podpowiadają mi: Jest frekwencja, to podnieś ceny biletów. Przyznaję, robimy to co roku, ale delikatnie. W tym roku też, średnio o ok. 2 zł na bilecie. Podwyżki mogłyby być wyższe. Frekwencja może by lekko spadła, ale finansowo wyszlibyśmy na swoje. Ale tu powstaje pytanie: jaki teatr prowadzimy - komercyjny czy misyjny? Odpowiedź jest prosta, jeśli uświadomić sobie, że trzy czwarte naszej publiczności to młodzież szkolna, którą teatr wychowuje poprzez sztukę. Szkoły nie są zamożne, więc dla większości widowni ceny ciągle mają wielkie znaczenie.

Czy musi Pan walczyć o widzów z konkurencją?

- Z konkurencją ekonomiczną - tak. Ale nie o widzów. Mój teatr żyje nie tylko z biletów i marszałkowskiej dotacji, ale i z wynajmowania naszej pięknej sali. Staramy się ją wynajmować drogo i zacnie, to znaczy tylko na duże i prestiżowe kongresy, imprezy okolicznościowe, jubileusze itp.

Na wesela też?

- O nie. Raz, czy dwa zgodziłem się na zrobienie ślubnych zdjęć w foyer. Ale wracając do rzeczy, wybudowanie budynku opery w Krakowie było dla naszego gmachu dobrodziejstwem. Gdy odbywały się tu także spektakle operowe, był straszliwie przeciążony. Teraz jednak nowa opera zabiera nam kontrahentów, którzy wynajmowali naszą salę. Podobny efekt przyniosło otwarcie Audytorium Maximum. Myślę, że w ostatecznym efekcie to zjawisko przyniesie pozytywne skutki, bo nasza sala ma szansę stać się dla Krakowa i Małopolski tym, czym dla stolicy Austrii jest Opera Wiedeńska, czyli wspaniałym salonem. A my, lepiej finansowani przez nasze władze, będziemy mogli skupić się na tym, co teatry powinny robić, czyli na produkcji jak najlepszych spektakli, a nie na łataniu budżetu.

A co z konkurencją artystyczną?

- Nie odczuwam jej specjalnie. Artystyczne profile teatrów krakowskich sensownie się podzieliły. Zalążki tych podziałów tkwią w historii, a teraz różnice widać szczególnie wyraźnie. Co innego proponuje Bagatela, czym innym jest nasz teatr. To zupełnie inne smaki. Stary Teatr skręcił bardziej w kierunku upodobań młodego pokolenia. Zupełnie inne doznania oferuje Teatr STU. Widz ma w czym wybierać.

Ale z tego głodu żywego widowiska chcą skorzystać także inni. Spektakle przywożą tu coraz częściej teatry warszawskie albo trupy zmontowane z aktorskich gwiazd.

- To problem bolesny. Przyznam, że ja z taką konkurencją walczę. I nie dlatego, że jej spektakle są lepsze niż nasze, a warszawscy celebryci mają wielką siłę przyciągania widzów. Kiedyś powiedziałem p. Jandzie, że z jej Teatrem Polonia będę chętnie współpracował. Podobnie z bardzo aktywnym Teatrem Ateneum. Ale bezpośrednio. Bo gdy pojawiają się pośrednicy w przedsięwzięciu, to bilet na takie przedstawienie musi kosztować 120-150 złotych. To przetrzebia moją publiczność na dwa, trzy miesiące. Gdy widz odżałuje tyle pieniędzy, by obejrzeć warszawskich gwiazdorów, to nie ma ich później na oglądanie naszych spektakli. Jeżeli jeszcze za te 150 złotych nie dostanie wrażeń najwyższej klasy, a często tak bywa, to długo do żadnego teatru nie wróci.

A czy producenci seriali telewizyjnych podkradają Panu aktorów z zespołu?

- Produkcja seriali przybrała w Polsce rozmiary niemal brazylijskie. Producenci sięgają po aktorów z różnych ośrodków, szukają nowych twarzy, a aktorzy chcą dorobić, bo teatry płacą słabo. Dopóki dzieje się to z poszanowaniem podstawowych zajęć aktorów w teatrze - nie mam nic przeciwko. Ale często bywa inaczej. Wiele razy stawaliśmy na głowie, by pogodzić kolidujące ze sobą terminy. Coraz częściej producent mówi do aktora: Proponuję ci parę dni zdjęciowych w serialu. Twoje terminy prób i grania spektakli w teatrze mnie nie interesują. Załatw sobie to sam ze swoim dyrektorem. Kiedyś usłyszałem od jednego z producentów: Jak się pan nie zgodzi odwołać spektaklu, to niech aktor sp...la. Wezmę innego. Dla tych ludzi nie ma znaczenia, czy mają do czynienia z amatorami czy z zawodowcami związanymi jakimiś zobowiązaniami z macierzystym teatrem. Taka sytuacja demoralizuje i upokarza aktorów.

Więc jednak, choć konkurencja Pana na różne sposoby podgryza, to ma Pan te 97 proc. frekwencji. Nie bierze Pana czasem pokusa, by tą zadowoloną z siebie i swoich gustów publicznością wstrząsnąć jakimś spektaklem, wygarnąć im jakąś prawdę o Polakach początku XXI wieku?

- Wie pan, ten pomysł kojarzy mi się z teatrem, który ma przynosić jakieś doraźne korzyści polityczne, propagandowe. Ja tego nigdy nie lubiłem. Ale wstrząsnąć publicznością można na różne sposoby i w różnym kontekście. I to staramy się robić. Jednak doznania prawdziwie traumatyczne to rzadkość. Od 50 lat uczestniczę w życiu kulturalnym. Przez cały ten czas zdarzyło mi dwa, może trzy razy, że w teatrze coś mnie ścisnęło za gardło, naprawdę przełknąłem łzy. Czy taki wstrząs jest dzisiaj możliwy? W tych cynicznych czasach? Nie wiem, nie wiem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji