Nie być
Stanisław Wyspiański twierdził, że "Hamlet" traktuje o tym, co jest w Polsce do myślenia. Ostatniego "Hamleta", który dotyczył tego, co jest w Polsce do myślenia wyreżyserował w Starym Teatrze Andrzej Wajda. Wcześniej jeszcze pozostał niespełniony "Hamlet" Swiniarskiego. A teraz w Warszawie w Teatrze Dramatycznym "Hamlet" na miarę nowych czasów, czyli o tym, że w Polsce nawet nie tyle nie ma nic do myślenia, ile, że myśleć się przestało.
Jeszcze parę takich recenzji i czytelnicy gotowi pomyśleć, że ich autor jest zgorzkniałą zołzą. Cóż, można i tak, pragnę jednak zapewnić, że na spektakl w reżyserii Andrzeja Domalika szedłem pełen otuchy. W pamięci wdzięcznej przechowując "Mewę" Czechowa wystawioną w tym samym Dramatycznym mniej więcej rok temu i niedawnego wspaniałego telewizyjnego "Płatonowa". Poza tym byłem pewien, że jeśli ktoś łapie się za "Hamleta", to coś ważnego go dręczy
i tym czymś chce cały świat porazić. W najgorszym wypadku dobry "Hamlet" może spełniać rolę przedstawienia z cyklu teatrzyku lektur szkolnych. Nic z tego, jak orzekliby licealiści, dno kompletne.
Szczerze mówiąc z tekstu Szekspira udało się twórcom spektaklu zachować jedynie podstawowy schemat fabularny, znaną historię kryminalną gęsto usianą trupami. Z sukcesem udało się zakomunikować o zamordowaniu starego Hamleta, a potem nawet mogliśmy obejrzeć śmierć Poloniusza (Marek Walczewski), co prawda uduszonego, a nie przebitego szpadą i kolejne śmierci w porządku zgodnym z tym, który zaproponował Szekspir. Na tym jednak kończy się pokora reżysera wobec tekstu i rygorów sceny. Duch ojca błąka się po pierwszym balkonie, dotkliwie depcząc publiczność po nogach (bo to jest pewnie duch ciężki z ciężkim grzechem na sumieniu), aktorzy przybywający do Elsynoru grają gorzej jeszcze niż pozostali aktorzy w tym spektaklu, czego Szekspir, jako żywo, nie zamierzył. Grabarz zamiast kopać dół, wozi suche liście i czaszkę Yoricka na wózku, jakiego używa się do transportu lodówki od sklepu do auta. Horacego (Antoni Ostrouch) - postać, którą osobiście bardzo lubię, ale nawet gdyby było inaczej, to nadal bardzo istotną dla sztuki - sprowadzono do roli smętnego halabardzisty bez halabardy. Ofelia (Małgorzata Rudzka) od samego początku chodzi zgarbiona i wiadomo, że za chwilę zwariuje, Fortynbras ma kłopoty z dykcją, Laertes - ze wszystkim, Hamlet (Mariusz Bonaszewski) usiłuje klecić z głębi sceny swoje być albo nie być.
Osobliwie także poskracano tekst, wyrzucając na przykład wszystkie kluczowe fragmenty mówiące o teatrze jako zwierciadle świata i pułapce na myszy, wyrzucono wszystko, co mogłoby świadczyć o powadze i dostojeństwie aktorskiego rzemiosła, a w ramach eksperymentu rolę ducha starego Hamleta i głównego aktora gra ta sama osoba (Wiesław Komasa).
Mimo to można odpowiedzieć na proste pytanie, o czym jest to przedstawienie: o złej recytacji i o tym, że nic z niej nie wynika, a przecież jeśli bierze się na warsztat Szekspira lekceważąc słowo i wszystko co wiąże się z umiejętnością mówienia na scenie, to można tu z góry dać spokój. Wystawianie "Hamleta" nie jest przecież obowiązkowe.
Ładne są tylko dekoracje: pusta, czysta przestrzeń dużej sceny i wielkie stalowe konstrukcje: filary i fragment łuku. Wygląda to mniej więcej tak, jak miejsce pod wieżą Eiffla. Ta bardzo a la mode przestrzeń da się jeszcze na pewno wykorzystać w innym spektaklu, podobnie jak muzyka Jerzego Satanowskiego, jak to mówią licealiści, bajerancka.
Oczywiście, pewnie ja nic z tego nie zrozumiałem i tak naprawdę to ten "Hamlet" jest zupełnie inny. Na pewno opowiada o problemach jednostki w zdezintegrowanym świecie postmodernistycznym albo o kłopotach tożsamościowych Hamletów społeczeństw postkomunistycznych, albo może nawet jest zawoalowaną polemiką z czymś, o czym my, widzowie, nie mamy jeszcze pojęcia, a reżyser już to wie, bo takie jest jego zadanie, by myśli nasze wyprzedzać. Żołądkuję się okropnie, bo choć mama zawsze uspokajała mnie mówiąc: "Nie przejmuj się, to tylko teatr, to wszystko na niby", to nie ma chały na niby, a do teatru jego twórcy powinni mieć jednak stosunek poważny. I po co komu był ten spektakl? Kto ma go teraz oglądać? Ale przynajmniej na zasadnicze pytanie: być albo nie być, odpowiedź jest prosta: nie być, nie chodzić. Bo i tak nic nie popsuje dobrego samopoczucia twórców tego dzieła. Do promocji sztuki teatr wynajął firmę o wdzięcznej nazwie: Happy Artists. Dobrze, że chociaż artyści mogą być szczęśliwi.