Artykuły

Dolny Śląsk. Teatr na nowy rok

Teatr, jak wszystkie sztuki, jest bardzo nieprzewidywalny. Gdy przyglądam się liście zapowiadanych premier na rok 2010, właśnie dopijam resztkę wspaniałej herbaty ze szlachetnej filiżanki Rosenthala. Redaktor Krzysztof Kucharski zapowiada premiery we wrocławskich teatrach w roku 2010.

Owo naczynie (model Carmen), jedyne jakie posiadam, warte jest 250 zł. Ale co to za pieniądze? Według katalogów, ten znak na spodzie filiżanki pochodzi najpóźniej z roku 1906. Ale rzecz nie w pieniądzach, ani w latach...

Czy to ma wpływ na ten teatralny rok na Dolnym Śląsku? Nie, wpływ mają fusy na dnie tej filiżanki, którym się właśnie przyglądam. Wymaga to trochę chorej wyobraźni. Fusy się jakoś układają, a ja mówię (piszę raczej): to będzie tak i tak... Trochę jak rak nieborak w popularnej niegdyś wyliczance:

Idzie rak, idzie rak.

Czasem naprzód, czasem wspak.

Idzie rak, nieborak.

Jak uszczypnie, będzie znak!

Właśnie! Uszczypnie! Z fusów (zapowiedzi) wynika, że największym wydarzeniem roku 2010 powinien być już w styczniu (premiera przesunięta z 15 na 24 stycznia) mający ponad pół wielu rockowy musical "Hair". Widziałem go dwa razy w Londynie i Berlinie. Nie widziałem wersji polskiej, reżyserowanej przez Wojtka Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni. A to był pierwszy polski "Hair"! Do wyprawy nad morze zraziły mnie wyprasowanie kostiumy hipisów i trochę ekstrawaganckie aranże Leszka Możdżera, które też nie sprawiły, że ten musical jest grany do dziś, jak starsze od niego na polskiej scenie i prymitywniejsze "Metro".

Gdy ambitni młodzi ludzie, którym się wydaje, że zjedli wszystkie rozumy, sięgają po klasykę i próbują zrobić coś "oryginalnego", udaje się to dwóm albo trzem. Reszta wykazuje się indolencją połączoną z ignorancją. Gdy Picasso malował "Panny z Avignon", to doskonale wiedział, dlaczego tak to maluje i co chce zburzyć. Dla mnie argument, że ja jestem idiotą, artystą i mam wizję, nie jest przekonujący.

Odwołałem się do Kościelniaka nie bez kozery, bo wrocławski "Hair" reżyseruje Cezary Studniak, który u Wojtka grał Bergera, czyli drugą najważniejszą postać w tym musicalu, a właściwie równorzędną. Do gdyńskiej wersji choreografię robił Jarosław Staniek, który dziś, jak Józefowicz kiedyś, znacznie się usamodzielnił. W tamtym gdyńskim spektaklu grała też Justyna Szafran, dziś gwiazda Capitolu. U Studniaka teraz nie gra. Może należy się jej wytchnienie. Słuchałem reklamowych próbek, no... nie brzmi to najlepiej. Takiego musicalu nie można zrobić samym entuzjazmem i szaleństwem. Sztuka to też dyscyplina.

Po drugiej stronie powyższego przedsięwzięcia powinien stanąć intelektualny i prowokacyjny ciężar prozy noblistki Elfriede Jelinek, na którą rzucił okiem Krystian Lupa, laureat ubiegłorocznej Europejskiej Nagrody Teatralnej. To zapowiadana od paru lat nowa premiera tego reżysera na wrocławskiej scenie. Nikt mu jednak nie ma prawa dyktować warunków (bo też kto to potrafi?), więc z moich irracjonalnie układających się fusów wynika, że ta zapowiadana premiera... nie odbędzie się w tym roku. Marzę, by fusy kłamały.

Nowe fusy z filiżanki Rosenthala wyraźnie się poruszyły, obrazując marcową premierę "Pułapki" Tadeusza Różewicza we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Swoje psychologiczne niepokoje zobrazuje tam Gabriel Gietzky, który urodził się dwa lata po premierze "Hair" (1967). Każda premiera sztuki Różewicza we Wrocławiu powinna być wydarzeniem. Gdy jest inaczej, reżysera należy skazać na szafot. Czy czterdziestolatek temu sprosta? Musi. Nasz Współczesny szykuje się w tym roku do nowej premiery "Białego małżeństwa" tegoż Różewicza, które w latach siedemdziesiątych zagrano na tej scenie ponad sześćset razy. Jeszcze większe wyzwanie.

Żeby wrocławskie oczekiwania już zamknąć, fusy sklarowały się w dziwactwo, gdy pojawił się "Statek błaznów" Sebastiana Branta planowany w styczniu na scenie Wrocławskiego Teatru Lalek. Owo literacko-archeologiczne odkrycie reżyseruje twórca Teatru Wierszalin Piotr Tomaszuk. To wyprawa w karnawał, czyli krainę grzechu, szaleństwa i brutalnej wizji świata. Jedna pomyłka wyklucza sukces.

W legnickim Teatrze Modrzejewskiej władzę w swoje ręce wzięły kobiety.

Wałbrzyski teatr, który przyjął, że jego widzowie lubią tylko to, co im się kiedyś podobało, próbuje na razie obrzydzić im "Zemstę" Fredry i "Czterech pancernych i psa" Przymanowskiego, granych pod tytułem "Niech żyje wojna". Szykuje teraz wypaczenie opowiadania Morcinka "Łysek z pokładu Idy" oraz kiczowatego serialu telewizyjnego "Dynastia" w scenicznej obróbce. Objaśni tym wałbrzyskiej społeczności, iż tkwi w XIX-wiecznej mentalności kapitalistycznego okrucieństwa. Bardzo odkrywcze. Języczkiem u wagi ma być w maju spektakl "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Wajda" duetu Demirski-Strzępka, który odniósł ogólnopolski sukces robótką "Polak Polak Polak i diabeł" sprzed prawie trzech lat. Twórcy obliczają, że najprawdopodobniej paszkwil na Wajdę wzbudzi duże zainteresowanie ich talentami.

W legnickim Teatrze Modrzejewskiej władzę w swoje ręce wzięły kobiety i szykują międzynarodowy projekt "Mamatango". Postawią pod mur "nas" mężczyzn i "nas" społeczeństwo. Na szczęście, albo raczej nieszczęście, wszystko w rytmie tanga bez mustanga. Rzecz reżyseruje Ann McCracken, która krąży między Europą i Ameryką.

Nie łyknę już więcej herbacianych wywarów, więc na dziś koniec wróżenia. Przepraszam, wróżbita musi być starym zgredem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji