Artykuły

Walczę o sprawę, nie o podium

- Nie chciałabym zniszczyć mojego życia rodzinnego, jest, chwalić Boga, sensowne. Może raczej przydałby się ktoś, kto nauczyłby mnie planować, bo w aktorskiej bieganinie, która mnie wciąga i zasysa, zaledwie 20 - 30 procent tego, co robię, ma sens - mówi DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Rz: W mijającym roku telewidzowie mogli czuć niedosyt. Niewiele było pani na małym ekranie, choć wzięła pani udział w "Tańcu z gwiazdami"...

Danuta Stenka: Pamiętam reakcję mojej koleżanki z teatru. "Coś ty tak schudła?" "Miałam kilka tygodni treningu do Tańca z gwiazdami". Nie zapomnę jej wydętych w pogardzie ust. A dla mnie była to jedna z najpiękniejszych przygód i odkryć ostatnich lat. Miałam wrażenie, że wyfrunęłam na inną planetę. Kiedy wracałam do domu wykończona fizycznie, ale wypełniona nieprawdopodobnie pozytywną energią, przypominały mi się moje początki w teatrze.

Wszystko było nowe, ciekawe, czas poświęcony na pracę się nie liczył. A im więcej wysiłku wkładałam, tym większa wyzwalała się we mnie siła, ciekawość i pasja. Tym razem zawdzięczam to Stefanowi Terrazzino, mojemu trenerowi i przewodnikowi. Przyswojenie układu tanecznego potraktował jako drugorzędną sprawę, choć wydawałoby się, że przede wszystkim w tym celu się spotykamy.

Dla niego istotne było, żebym poznała i zrozumiała źródło tych kroków i gestów. Dostałam piękną lekcję świadomości własnego ciała. Świadomości niezwykle ważnej w moim zawodzie. Chciałabym to kontynuować. Myślę, że dopuściłabym się poważnego marnotrawstwa, gdybym to przegapiła.

Oj, bo dostanie pani propozycję udziału w kolejnej edycji.

- Szczerze zazdroszczę jego uczestnikom, ale nie nadaję się do takiej rywalizacji. Choć można by pomyśleć, że mój zawód właśnie na tym polega. Owszem, lubię walkę, ale o sprawę, nie o podium.

Jak panią ocenił Terrazzino?

- Powiedział, że budową ciała przypominam mu jego ukochaną Carmen, mistrzynię świata. Przyjrzał się mojemu odbiciu w lustrze i stwierdził: "Masz długie ręce i długie nogi, to dobrze". Długich nóg sobie nie przypominam. Na długie ręce się zgodziłam, bo zawsze wszystkie rękawki były na mnie za krótkie.

Wybiera się pani na sylwestrowy bal?

- Bal odpada. Spotykam się z przyjaciółmi, ale tańce są w takie spotkanie wpisane.

Czy jest pani przesądna i uważa, że taki jak pierwszy styczniowy poniedziałek będzie cały nowy rok?

- Trochę przesądna jestem, ale tego zabobonu na szczęście nie znam. Wiem natomiast, że nie można gwizdać w teatrze. Przydeptuję każdy tekst, jeśli upadnie na podłogę. Na pewno nie lubię grać w święta i sylwestra. To czas dla rodziny i spotkań z przyjaciółmi, z którymi nie mam szans zobaczyć się na co dzień. Nigdy nie zapomnę, jak zaplanowano mój spektakl na lany poniedziałek. Moje zrozpaczone dziecko napisało list do dyrektora, żeby zwolnił mamę i pozwolił być z rodziną przynajmniej w święta. Jakież było moje zdumienie, kiedy przekazano mi list do Wiktorii - dyrektor odpowiedział jej na odręcznie namalowanej kartce z jajem i zającem. Ale zagrać musiałam.

Nowy rok wywołuje w pani radość czy obawę?

- Ciekawość. Przekraczanie każdej granicy jest u mnie podszyte niepokojem, ale zawsze ciekawość okazuje się silniejsza. Datą graniczną jednak, ważniejszą od 1 stycznia, jest dla mnie początek sezonu teatralnego.

Pierwsza premiera 2009 roku, w której pani zagrała, to "T.E.O.R.E.M.A.T." Grzegorza Jarzyny. Do czasu tego spektaklu była pani jedyną osobą łączącą Teatr Narodowy i Rozmaitości. O animozjach między tymi scenami wiele się mówiło.

- Obawiam się, że były wyprodukowane przez media.

Ale kiedy Jan Englert powiedział w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" to samo co pani teraz, zadzwonił do mnie jeden z jego aktorów i potwierdził, że dostał "ochrzan" za udział w spektaklu Rozmaitości.

- Mnie nie ochrzaniał, wyraził nawet zgodę na cztery kolejne spektakle w Rozmaitościach. Może trochę marudził, że ma za dobre serce, że zwalnia nas, a potem musi się biedzić z ułożeniem własnego repertuaru. Byłam naprawdę szczęśliwa, kiedy sam, jako aktor, przekroczył progi teatru na Marszałkowskiej. I prawdę mówiąc, wcale mnie tym nie zaskoczył. Nieustannie odkrywam w tym dojrzałym mężczyźnie i aktorze szczenięcą ciekawość. To mu pozwoliło nie przejmować się głosami w prasie i na mieście. Na powitanie przypomniał Jarzynie jego wypowiedź na swój i Narodowego temat.

Krytyczną.

- Krytyczną. Ale współpracy nie odmówił. To świadczy o jego klasie.

Czy miał tremę na gościnnych występach?

- Wszyscy ją mieliśmy, nie wiedząc do końca, z jaką teatralną materią się zmagamy.

W tym spektaklu możemy zobaczyć, jak szybko weszliśmy w świat kapitalizmu, jak męczą nas materializm i konsumpcjonizm. Wywołuje religijne tęsknoty, potrzebę duchowej odnowy. Pani bohaterka jest piękną, elegancką kobietą...

- ... ale to ludzka wydmuszka. Przeżywa szok po spotkaniu z Gościem, który pojawił się nieoczekiwanie w jej domu. A kiedy on odchodzi, zaczyna rozumieć, że jej dotychczasowe życie było puste i, jak mówi, niepotrzebne. I nie ma już do niego powrotu.

Jak reagowała na przedstawienie amerykańska widownia podczas festiwalu UCLA Live w Los Angeles?

- Twierdzili, że spektakl pokazuje ich życie. Podobno jedna ze współscenarzystek "Pretty Woman", żona producenta, kobieta luksusowa, wydawałoby się szczęśliwa, spełniona, dodała: "Marzy mi się, żeby przyszedł taki Gość i rozpieprzył to nasze piękne życie. Ale nie trzeba takich wniosków szukać w Ameryce. Przecież i u nas egzystencja wielu rodzin wygląda na godną pozazdroszczenia, a w środku - piekło. Analizowaliśmy ten problem podczas prób i pewnie każdy z nas odnajdował go w jakimś stopniu w swoim życiu.

Powiedziała pani: niech przyjdzie ktoś i rozpieprzy to wszystko?

- Nie chciałabym zniszczyć mojego życia rodzinnego, jest, chwalić Boga, sensowne. Może raczej przydałby się ktoś, kto nauczyłby mnie planować, bo w aktorskiej bieganinie, która mnie wciąga i zasysa, zaledwie 20 - 30 procent tego, co robię, ma sens. A tymczasem prawdziwe życie przepuszczam między palcami. Może, zamiast wykonywać zadania, na które szkoda życia, lepiej byłoby posiedzieć w domu z najbliższymi?

Ale ciągnie wilka do lasu.

- Ciągnie ta cholerna ciekawość!

Ma pani tym trudniej, że propozycje są atrakcyjne...

- To prawda. Zdarzają się takie fascynujące spotkania jak z Mają Kleczewską, Grzegorzem Jarzyną, Krzysztofem Warlikowskim.

A tylko takie miała pani w tym roku. Zrezygnowała pani dla nich z filmu?

- Myślę, że to film nie znalazł miejsca dla mnie. Pewna, złożona mi propozycja nieoczekiwanie zmieniła adresata.

To niemożliwe.

- Oj, bardzo możliwe. A dowiedziałam się o tym na tak zwanym mieście. Takie, proszę pana, panują teraz obyczaje. Niestety również w teatrze.

Ale widzieliśmy pani znakomitą rolę żony rabina w "Dzieciach Ireny Sendlerowej". Jako jedyna polska aktorka zagrała pani bez dubbingu - po angielsku.

- Mile mnie to zaskoczyło, jako że mój angielski jest dość świeżej daty i, co gorsza, nie mam czasu na jego doskonalenie.

Będąc w Los Angeles, nie myślała pani o Hollywood?

- Byłam tam już po raz trzeci i nie jest to miejsce, w którym chciałabym zamieszkać. Dobrze mnie Pan Bóg wymyślił w naszej szerokości geograficznej.

Jak pani znosi dalekie podróże? W 2010 roku lecicie z "T.E.O.R.E.M.A.T.E.M" do Nowej Zelandii.

- Coraz gorzej. Ale to podobno, jak pocieszył mnie Janusz Kamiński, sprawa wieku.

W "Marat/Sadzie" Mai Kleczewskiej odbywa pani podróż w czasie. Co pani czuje, widząc na plakacie swoją twarz postarzoną o kilkadziesiąt lat?

- Lubię ten plakat [na zdjęciu]. Postarzanie przerabiałam już kilkanaście lat temu w "Bożej podszewce". Niezła przygoda - wyprawa w starość z możliwością powrotu. A i milej niż zazwyczaj powitać własną twarz po zdjęciu charakteryzacji.

W "Marat/Sadzie" gra pani kobietę i zaczyna spektakl monologiem o tym, że historia zaciera się w naszej pamięci: nie wiadomo, kto był katem, a kto ofiarą.

- Maja nie chciała w swoim spektaklu otyłego, siwego pana w jedwabnych pantalonach z kokardkami, koronkami u rękawów i pantoflach z klamrą, jak charakteryzuje markiza de Sade w swojej sztuce Peter Weiss. Miały pozostać jedynie myśli starzejącego się Sade'a, sama idea. Dlatego powierzyła tę rolę kobiecie. Wszystkie monologi zebrała w jeden i taki był punkt wyjścia do mojej roli. Niestety, każdą naszą próbę kończyłam stwierdzeniem: "Nie rozumiem, dlaczego mam to grać ja". Powoli zmieniał się tekst, zaczęła rodzić się moja postać. Jestem jedną z pacjentek szpitala, która żyje na uboczu, swoim życiem. Prawdopodobnie pisarką. Może współczesnym odbiciem Sade'a? Na pewno identyfikuję się z nim.

To jest osoba, która namawia do wolności, chociaż prawdopodobnie wiele za nią zapłaciła i wycierpiała.

- Nadarzyła się jej wyjątkowa okazja, żeby wedrzeć się w przedstawienie swoich współpacjentów i wyrzucić z siebie, wobec widowni swoje przemyślenia i lęki. Mój monolog powstał z wielu fragmentów: Fallaci, Mullera, Jelinek, Weissa. Musiałam ogarnąć pamięcią siedmiostronicowy tekst składający się z nieprzystających do siebie fragmentów. Myśli wariata, przebłyski jego świadomości. Ale nie mówmy o mnie. Jestem zachwycona pracą kolegów i wdzięczna miesięcznikowi "Teatr", który tę kilkumiesięczną fizyczną harówkę docenił i nagrodził.

Grając w "Marat/Sadzie", nie mogła pani wziąć w premierze "(A)pollonii" Warlikowskiego.

- Premiera "(A)pollonii" w pierwotnej wersji miała się odbyć w marcu, a po niej miałam rozpocząć próby "Marata/Sade'a". Odbyła się dwa miesiące później, kiedy zbliżałam się do premiery w swoim teatrze. W tej sytuacji dyrektor Englert nie mógł wyrazić zgody. Na szczęście próbowałyśmy tę rolę w dublurze z Małgosią Hajewską. Można powiedzieć, że okres prób zakończył się dla mnie w marcu, a premierę zagrałam dopiero w lipcu, w Awinionie. Dosłownie po trzech próbach. Nigdy dotąd nie przeżyłam tak wielkiego strachu przed wejściem na scenę.

A ja widziałem, że nasyciła pani rolę Klitajmestry niesamowitą, wręcz hardrockową energią.

- Trudność polegała też na tym, że zanim doszło do mojej premiery, zespół zagrał ten spektakl kilkanaście razy. Dodając do tego okres mojej nieobecności, trudno się dziwić, że reżyser kojarzył tę rolę z "muzyką" Małgorzaty. Moja "muzyka" jest na ten sam temat, ale jest moja, więc inna. Krzysztof chciał usłyszeć to, co już znał. Czułam się jak opiekunka cudzego dziecka, które przecież sama nosiłam kiedyś w brzuchu. Szczęśliwie koledzy wsparli mnie, uświadamiając Krzysztofowi, że musi pozwolić mi urodzić tę rolę. Jeszcze przed wylotem do Francji, kiedy graliśmy w Warszawie "Anioły w Ameryce", wezwano do mnie pogotowie. Nie wiedziałam, co się stało. Ból nie mijał nawet po zastrzykach. W Awinionie kolejny atak, kiedy zgięta wpół nie mogłam wejść na scenę podczas próby z publicznością - zrozumiałam, że dopadł mnie stres.

Mój kolega fotoreporter dał pani środki przeciwbólowe.

- Ale żadne nie pomagały. Błagałam inspicjenta, żeby znalazł dla mnie jakiś mocny alkohol. Po kilku porządnych łykach whisky wreszcie poczułam ulgę. Ale zabawa się nie skończyła. Podczas ostatniego spektaklu, kiedy przez przypadek dotknęłam swojej dłoni, poczułam, że jest drętwa. Myślałam, że w czasie scenicznej szarpaniny z Maciejem Stuhrem uderzyłam się w łokieć, w "elektrownię", że to chwilowa sprawa. Trwało to ponad miesiąc, okazało się, że długotrwały stres spowodował ucisk na nerw. Takie były moje spotkania z "(A)pollonią" w Awinionie. Urodzić tę przenoszoną-niedonoszoną rolę pomogło mi chyba tylko rozgwieżdżone prowansalskie niebo nad sceną, wspaniała widownia i kochani koledzy. To było cesarskie cięcie bez znieczulenia.

Bo "(A)pollonia" to sztuka o różnych formach ofiarowania i poświęcenia.

- Awinion był za mną, ale to nie koniec przygód. W październiku miałam zagrać Klitajmestrę po raz drugi, w Warszawie. Dzień wcześniej graliśmy "T.E.O.R.E.M.A.T" na festiwalu "Dialog" we Wrocławiu, więc nie mogłam wziąć udziału w próbie wznowieniowej. Dlatego zaplanowałam powrót rannym samolotem, żeby zrobić porządną próbę. I co? To był dzień pamiętnej śnieżycy. Odwoływane loty, jeden po drugim. Samolot wylądował w ostatniej chwili. Zdążyłam ledwie powtórzyć tekst i znowu umierałam ze strachu. Przeszło mi przez myśl, że chyba płacę zbyt dużą cenę, że może powinnam się wycofać. Przede mną występ w Genewie i już zaczynam się bać.

Jak dziś można rozumieć motyw Ifigenii, córki złożonej w ofierze przez rodziców?

- Codziennie składamy w ofierze życie swoich dzieci, partnerów, rodziców, obcych ludzi, własne. Chwalić Boga, nie dosłownie, więc też, niestety, nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.

Danuta Stenka

Odnosi wielkie sukcesy zarówno w kinie, jak i w teatrze, na najważniejszych scenach - w Narodowym, Nowym i TR Warszawa. Jest bez wątpienia jedną z najwybitniejszych polskich aktorek. Droga na szczyt trwała dłużej, niżby wskazywał jej talent, grała bowiem w teatrach pozawarszawskich - gdańskim Wybrzeżu, szczecińskim Współczesnym i poznańskim Nowym. W tym ostatnim zetknęła się z Izabellą Cywińską, która obsadziła ją później w telewizyjnym serialu "Boża podszewka" oraz znakomitych, choć niedocenionych "Kochankach z Marony". Inne wielkie filmowe role to George Sand w "Chopinie. Pragnienie miłości" i Róża, żona generała w "Katyniu". Przełom w karierze teatralnej nastąpił, gdy została aktorką Dramatycznego w Warszawie. Zagrała główne role w "Elektrze" i "Poskromieniu złośnicy" Krzysztofa Warlikowskiego. A później w jego "Krumie", "Aniołach z Ameryki" i "(A)polonii".

W Teatrze Narodowym stworzyła kreacje w "Tartuffe" Lassalle'a, "Marat/Sadzie" Kleczewskiej i "Iwanowie" Englerta. Obecnie można ją oglądać w spektaklu Grzegorza Jarzyny "T.E.O.R.E.M.A.T", u którego zagrała również w "Festen", "2007:Macbeth" i "Giovannim".

Chopin. Pragnienie miłości

7.25 | tvp kultura | piątek

Iwanow

20.00 | tvp kultura | wtorek

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji