Artykuły

Hametr

Co chwilę w telewizji i co krok na słupach ogłoszeniowych trafiam na pytanie: "Ojciec, prać?". Prawdopodobnie znakomita więk­szość użytkowników proszku Pollena z systemem TAED nie ma pojęcia, kim byli Kiemlicze, ale reklama jest popularna i lubiana. A poza tym, nasze pranie stało się pachnące i białe. Dziękujemy ci, Sienkiewiczu.

Nie chciałbym narzekać, że świat schodzi na psy, bo po pierwsze świadczyłoby to o początkach stetryczenia, a po drugie, jak ten świat światem, zawsze podobne narzekania dały się słyszeć. Ot, wieczna walka między staroświecczyzną a postępem czasu. Są jednak, jak mi się wydaje, rozmaite wartości, na przykład, w sztu­ce, które sprowadzone do poziomu aktualnie akceptowanych wzorców kulturowych tracą swój wymiar. Nie chodzi mi nawet o różnice hierarchii. Wciąż jeszcze nikt nie ma wątpliwości, że romanse pt. "Pani Bovary" albo "Anna Karenina" stoją na skali wartości duchowych nieporównanie wyżej niż romanse znane, powiedzmy, z serii "Harlequin". Choć nie byłbym już taki pewien, czy w dziedzinie recepcji nie jest akurat na odwrót. W czasie egzaminów na Wydział Wiedzy o Teatrze pewna kandydatka zapytana o postaci z komedii dell'arte bez wahania wymieniła właśnie Harlekina.

Nie chodzi mi więc o różnice hierarchii, lecz o podszywanie się wartości niższych pod wartości wyższe czy, ściślej mówiąc o dostosowywanie kultury wysokiej do poziomu i możliwości od­bioru kultury niskiej. Pleni się to zjawisko wszędzie i nie omija teatru. Świeżym przykładem jest "Hamlet" w Teatrze Dramatycz­nym.

Reżyser Andrzej Domalik jest specjalistą od poklepywania autorów po ramieniu. Dwukrotnie czynił to już z Czechowem w "Mewie" w tymże Dramatycznym i w "Płatonowie", w Teatrze TV. Myślałem, że przed Szekspirem ręka mu zadrży, ale gdzie tam. Widocznie "Hamlet" w takim samym stopniu nadaje się do grania jak Sienkie­wicz do prania. Inaczej mówiąc, trzeba go przystosować w taki sposób, żeby widzowie mieli poczucie, że obcują z wielką klasyką, ale zarazem, żeby mogli tę wielkość przełknąć bez wysiłku. Z po­zoru mogłoby się wydawać, że trudno pogodzić jedno z drugim. Nic podobnego. Wystarczy tylko zastosować redukcję. "Hamlet" jest, jak wiadomo, sztuką długą i trudną. Jej filozoficzna i moralna zawartość zaprzątała uwagę ludzi przez prawie trzy stulecia. Ale kiedyś ludzie nie mieli co robić i z nudów wgryzali się w zawiłości rozmaitych dzieł. Dzisiaj jest tyle atrakcji dookoła, że tylko idiota może godzinami słuchać tasiemcowych monologów i na dodatek zastanawiać się nad subtelnościami interpretacji. Normalny czło­wiek obejrzałby przez ten czas sto videoclipów i pięć oper mydla­nych. Dlatego trzeba iść na kompromis: oto udajemy, że wystawia­my "Hamleta" i zapewniamy widzom komfort obcowania z wielkością. Ale że ta wielkość zwietrzała już i niedzisiejsza, więc ją odświeżamy i, jak w reklamie kawy Tchibo, podajemy to, co najlepsze, czyli głupawą intrygę oprawioną w atrakcyjne celofany. Pierwszym ruchem reżysera są oczywiście skreślenia. Przecież wiadomo, że "Hamlet" jest nudną piłą i przynajmniej połowa tekstu do niczego się nie nadaje.

Wie to przynajmniej reżyser Domalik, więc kreśli szczodrze na tyle, że może się z "Hamletem" uwinąć w dwie i pół godziny, wliczając w to przerwę. Drugie posunięcie to znalezienie jakiegoś możliwe­go dziś do przyjęcia uzasadnienia owych osobliwych faktów, jakie zdarzyły się w Elsynorze. Nie może być mowy o żadnych du­chach, zwidach i innych dyrdymałach, najlepiej sprowadzić rzecz całą do wykładni agenturalno-spiskowej. Intrygą steruje Fortynbras przy pomocy Horacja, posługując się trupą wynajętych akto­rów. Współczesne? Współczesne. Współczesny jest także Ham­let (Mariusz Bonaszewski), który swoim zachowaniem, obfitują­cym w nagłe i nieoczekiwane zmiany nastrojów, demonstruje niestabilność psychiczną, typową dla wieku dojrzewania. Nie dziwi mnie to specjalnie, bo przedstawienie Domalika najwyraźniej adresowane jest do nastolatków i to, dodajmy, tych samych nasto­latków, którzy zapełniali widownię Dramatycznego na przedsta­wieniach "Metra".

I oto sedno kompromisu, a zarazem wytłumaczenie tytułu tej re­cenzji. Maciej Prus zaczął swoją dyrekcję z wysoka, bo "Nie-Boską komedią", i nigdy nie krył, że tylko wysokie loty go interesują. Co, rzecz jasna, w najmniejszym stopniu nie może być naganne. Niemniej wkrótce rozpętały się wszystkie afery wokół "Metra" i stało się jasne, że Prusowe ambicje, zresztą bez pokrycia w siłach i środkach Dramatycznego, publiczność ma w... dużym poważa­niu, natomiast musical Józefowicza i Stokłosy cieszy się nadzwy­czajnym powodzeniem. Co zrobić? Ano, ożenić jedno z drugim i wystawić "Hamleta" jako to "Metro". Przesadzam trochę, bo w "Ham­lecie" Domalika nikt, dzięki Bogu, nie tańczy i nie śpiewa, ale poziom refleksji jest podobny. I na dodatek z "Metra" przeniesiony został jego główny protagonista, Robert Janowski, który występuje jako Guildenstern. Już prawdę mówiąc wolałbym, żeby śpiewał, bo to przynajmniej umie robić. Ale zamysł pojmuję. Małolaty przyjdą na "Hamleta", żeby zobaczyć swojego idola z "Metra". Proste. Atrakcji jest w przedstawieniu wiele. Marek Walczewski jako Poloniusz gra autoparodię, jeśli nie autokarykaturę. Małgorzata Rudz­ka, wymarzona, zdawałoby się, Ofelia, bardzo pracowicie pokazu­je, jak Ofelii nie powinno się grać, jeśli nie chce się popaść w stereotypy i banał. Nie mówię już o tym, że wraz z pojawieniem się Rudzkiej straciłem pewność, czy przypadkiem albo przez pomyłkę nie oglądam "Mewy".

Jarosław Gajewski sprawia wrażenie jakby udawał Zbigniewa Zapasiewicza, który udaje Klaudiusza, będąc na dodatek niedysponowany. Z kolei Ewa Żukowska jako Gertruda ma tyle dramatycznego zdumienia w oczach, że chyba niczego nie udaje. Chciałoby się powiedzieć, że reszta jest milczeniem, ale ta kwestia w ogóle w przedstawieniu nie pada, więc widać nie jest już godna pamięci.

Złośliwości mógłbym jeszcze ciągnąć długo, "Hamlet" Domalika na nic innego nie zasługuje. Ale nie chodzi przecież o pojedynczy fakt, chodzi o zjawisko, które staje się powszechne. W samej Warszawie potwierdza je przynajmniej kilka przedstawień. Praw­da, że "Hamlet", "Słomkowy kapelusz", "Pieśni Maldorora", "Oni" czy opowiadania Gombrowicza są dziełami z różnych pięter literackiej hierarchii. Ale jednak z pięter, a nie z parteru czy zgoła sutereny, dokąd różni reżyserzy w różnych teatrach chcieliby je sprowadzić, wierząc przy tym, a przynajmniej twierdząc, że próbują trafić do współczesnego widza. Możliwe, że jeden Adam Hanuszkiewicz, niekwestionowany prekursor owych symplifikacji i redukcjonizmów, ma powody do satysfakcji i zaciera ręce. Ale może się mylę, może tak być powinno. W końcu skąd pew­ność, że wielka poezja będąc poezją i będąc wielką nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca? Jaki sens mają boje o wartości sztuki, skoro statystyki wykazują zatrważający wzrost wtórnego analfabetyzmu wśród młodzieży, większość społeczeństwa, na­wet jeśli jeszcze choć trochę sylabizuje, nie bierze książek do ręki, nie chodzi też do teatru ani nawet do kina? Może za dużo żądamy od teatru. W osiemnastym wieku z tekstami Szekspira obchodzono się w sposób, w jaki nawet Domalikowi się nie śniło, i właśnie dlatego, żeby dostosować dzieło do wymagań epoki. Zresztą i sam Szekspir w rozmaitych epilogach podlizywał się publiczności, która raczej nie składała się z intelektualistów. Może nie trzeba czepiać się tych widzów, którzy w przerwie "Hamleta" z autentycznym zaciekawieniem pytają: ciekawe, jak też to się skończy. Bądź co bądź, znakiem naszych czasów jest potrzeba suspensu.

I może tak naprawdę pięknie i dobrze żyje się wtedy, gdy pranie jest czyste jak łza, kobiety czują się zawsze pewnie, sucho i bez­piecznie, a protezy można czyścić z siłą wodospadu - żeby nasz uśmiech trwał całe życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji