Artykuły

Nie ma Słowackiego

Kończy się jubileuszowy rok naszego Wieszcza. Dlaczego przy deklaracjach dobrej woli brano się do Jubilata jak pies do jeża i dlaczego tak strasznie mało z tego wynikło? Szukaliśmy poety w teatrze. Oto rezultat - pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Pamiętacie Państwo ucznia Gałkiewicza? Tego z "Ferdydurke", który wysłuchawszy wykładu profesora Bladaczki o tym, za co kochamy Juliusza Słowackiego, "zakręcił się nerwowo i zajęczał: Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Wcale się nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej jak dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje. Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca". Gałkiewicz nam wyrósł. Skończył studia, poszedł w inżyniery, mecenasy i doktory, czyli w cale to towarzystwo, które winno już się przepoczwarzać w wytęsknioną klasę średnią. Może zresztą został artystą, humanistą, uczonym? Tu i tu zdążył wszakże nauczyć się skrywania napadów szczerości - takich jak wtedy w klasie. Już wie, za co kochamy Juliusza Słowackiego. Za to, że wielkim poetą był! Nic go przecież nie kosztuje taka hipokryzja.

Czymże innym niż inwazją załganego gałkiewiczostwa da się tłumaczyć rachityczny przebieg kończącego się właśnie Roku Słowackiego? Dlaczego przy deklaracjach dobrej woli brano się do Jubilata jak pies do jeża i dlaczego tak strasznie mało z tego wynikło? Juliusz Słowacki posadzony na pomniku stał się nie tyle niewygodny, ile omijany; stary dowcip o obchodzeniu czcigodnej rocznicy bokiem zda się tu na miejscu. Czyżby to efekt naszej swojskiej niechęci do tykania czegokolwiek, co złożone, kanciaste, niepomnikowe, mało milutkie?

Dla małolatów: gra

Tu i ówdzie teatr, owszem, podjął starania, by Gałkiewiczom jakoś podrasować odpychający temat. Mateusz Pakuła, młody autor studiujący w krakowskiej PWST dramaturgię teatru, napisał dla Wrocławskiego Teatru Lalek sztukę "Sło", korzystając ze schematu gier komputerowych. Gracz, porte-parole widza, ma do wyboru rozmaite postacie: Zawiszę Czarnego, Balladynę, Księdza Marka, Wiedźmina, Stevena Seagala. Tyle że chwilowo niedostępne; dostępny jest jedynie Juliusz Słowacki. Też atrakcyjny - sugeruje komputer.

Pakuła stanął na głowie, żeby biografię wieszcza opakować, jak na elektroniczną komercję przystało. Jest zatarg z Mickiewiczem przedstawiony w poetyce filmów Seagala, jest lejąca łzy matka, jest sugestia homoseksualizmu, kalectwo i gruźlica. Ba, jest nawet odważna, choć niekoniecznie zrozumiała próba poetyckiego skompaktowania "Księcia niezłomnego". Niektóre żarty są hermetyczne: mało kto wyłapie dowcip włączenia w akcję biografa poety występującego jako Bogusław Darek Rybkiewicz. Do sterowania (z ekranu) grą teatr zaprosił Jana Peszka, co aktorsko wypadło świetnie. Niestety, Peszek wziął się też do reżyserii i wyszedł z tego tak nieczytelny na każdym poziomie (pardon, na każdym levelu) supeł, że nawet zaprawione w grach dzieciaki siedziały przez 50 minut w stuporze, nic nie kumając.

Dla mądrali: spektakl wykład

Honoru interpretatorów Jubilata na poletku teatralnym broni Instytut Teatralny imienia Zbigniewa Raszewskiego. Postanowiono tu zaprezentować w formie aktorskich czytań wszystkie (!) dzieła dramatyczne Słowackiego. Także nieukończone, znane jedynie z fragmentów. Lekturom miały towarzyszyć wykłady akademickie.

Chapeau bas przed pomysłodawcami, choć cykl skończy się dopiero wiosną i na sumowania jeszcze za wcześnie. Już jednak widać pewne kłopoty. Z fundamentalnym na czele: Słowackiego zwyczajnie nie da się brać z marszu. Usiąść z aktorami na dwie próby i potem przed widownią odczytać z egzemplarza tekst. Z tego mogą się rodzić jakieś przeczucia, przemyślenia, sugestie, ale nie do pokazywania publiczności, tylko do dalszej katorżniczej pracy. Na którą nie ma szans! Bo z jednej strony teatr en masse odpuścił sprawę, zakładając (wygodnie), że na Słowackiego w pełnej krasie go nie stać. Z drugiej zaś strony mentalność niektórych orłów polskiej reżyserii raczej nie zakłada długofalowego wysiłku myślowego.

Taki Remigiusz Brzyk. Dostawszy do realizacji ultratrudnego "Samuela Zborowskiego" nie przejął się, że ma na to tylko dwa dni. "Reżyser, dramaturg i aktorzy spotykają się, żeby po prostu przyjrzeć się bliżej dramatowi" - oświadczył. Przebieg czytania nie daje pewności, czy przyglądali się tylko okładce, czy jednak otworzyli egzemplarz. Widzowie nie musieli być Gałkiewiczami, by wiać, gdzie pieprz rośnie. I to w samym środku jednego z najbardziej niesamowitych tekstów, jaki zna dramaturgia: monologu Lucyfera z V aktu. Tak bardzo nie dało się znieść bezmyślnego, z nieustannymi pomyłkami dukania tekstu z promptera.

Przypadek ów, pewnie niemiarodajny (o niebo lepiej wypadła "Lilia Weneda" pod batutą Anny Augustynowicz), unaocznia jeszcze i tę prawdę, że w teatralnym Słowackim niepodobna rozdzielić intencji i wykonania. Tak jak Beethoven wybrzdąkany a vista nie daje pojęcia o walorach partytury, tak Słowacki czytany "na biało" jest tylko ersatzem. Demaskującym co najwyżej kłopoty warsztatowe aktorów, ich głuchotę choćby na retorykę, na całą gamę uczuć i intencji wpisaną przez poetę w precyzyjnie zaplanowany sposób wypowiedzenia tekstu, jego naturalną melodię, akcenty, efekty. Nasz teatr retorykę ryczałtem wywalił na śmietnik, myląc ją z patosem. Nie zauważył, że otwieranie wściekłych mów i kipiących od ironii tyrad sposobikami dobrymi w płaskich współczesnych obyczajówkach daje rezultaty raczej marne.

Inicjatywę Instytutu Teatralnego trzeba przyjąć z uznaniem - acz nie bez sceptycyzmu co do jej wpływu na sceniczne życie nie życie Słowackiego. I nie pomoże tu odsiecz myśli akademickiej. Choćby dlatego, że myśl to częstokroć papuzia: profesor Bladaczka z Berkeley napisał (tu cytat w duchu genderowym, postkolonialnym, multikulturowym itp.) - przyłóżmy to do naszego pisarza i cóż mamy? Otóż mamy najczęściej banał.

Chociaż... Niewiele wynikało z przymierzenia klucza postkolonialnego do polsko-ukraińskich wątków "Snu srebrnego Salomei". Ale gdy Paweł Wodziński zastosował go do "Kordiana", w efekcie czego scena koronacji Cara zmieniła się w obraz niewoli kulturowej i żałosnego poddaństwa narodu, zarysowała się szansa nowatorskiego odczytania tej lekturowej pozycji. Bez romantycznej egzaltacji i narodowowyzwoleńczego patosu, gryzącej i obraźliwej w gruncie rzeczy opowieści o polskim bohaterze, który na Mont Blanc brał na siebie odpowiedzialność za ojczyznę, a skończył jako cyrkowiec skaczący przez nastroszone bagnety, ubezwłasnowolniony przez dwóch rosyjskich satrapów bez skrupułów:

Tylko czy taką opowieść, wysnutą z upupionej przez Bladaczków klasyki, któryś z Gałkiewiczów miałby ochotę zrealizować? A inny wysłuchać?

Dla tradycjonalistów: feeria

Nieprzepłaconą wartością jest krytycyzm Słowackiego wobec kwestii najdroższych: fundamentów tożsamościowych narodu, wzlotów i upadków jego historii, małości nierozerwalnie splecionej z wielkością. Także umiejętność dostrzeżenia paradoksów losu obracającego poczciwe intencje w ich przeciwieństwo. Wreszcie widzenie człowieka w całym spektrum - od gotowości na bohaterstwo po przyrodzoną nikczemność. "Patrz, jakich komików wydaje Polska, aż do grobu śmieszą" - mówi Fantazy, postać kochana i ośmieszana naraz. Czyż nie chcielibyście Państwo oglądać takiego teatru sercem gryzącego? W takiej uwzniośląjąco-trzeźwiącej perspektywie pokazującego współczesność, Polskę, nas?

Marzenie ściętej głowy Samuela Zborowskiego. Trzeba by przecież - co za znój! - wypracowywać nowy język, konstruować przęsła łączące wymagania poety z oczekiwaniami współczesności. O ileż taniej wykpić się ślizgiem po wierzchu: rozmachem wizualnym, operowym monumentalizmem, atrakcyjnością obrazka.

W "Beatrix Cenci" z Teatru imienia Słowackiego w reżyserii Macieja Sobocińskiego postawiono na lustra i błyszczące, jeżdżące płaszczyzny; na ekranach oglądaliśmy kręcone na żywo fragmenty akcji; trzech obleśnych facetów odgrywało furie na damskich obcasach; tarzano się w farbie, etc. W rozgardiaszu źle docierały do widowni nawet poszczególne słowa aktorów, nie mówiąc o jakichkolwiek sensach.

W "Balladynie" w Narodowym, mającej wieńczyć Rok Słowackiego w teatrze, Artur Tyszkiewicz poszedł w podobną feerię: całe połacie sceny wjeżdżały do góry i zjeżdżały do zapadni jak w naiwnej romantycznej dramie (co by się historycznie zgadzało). Niektóre pomysły były znakomite: za stworzenie w kanale prosceniowym Gopła z setek podświetlonych na niebiesko butelek po mineralnej Tyszkiewicz ze scenografem Janem Kozikowskim powinni dostać teatralnego Oscara.

Reżyser zapomniał tylko umówić się z widzami, w jakiej konwencji rzecz opowiada. Miotał się od przaśnej satyry na prowincję, poprzez tromtadrackie sceny militarne (nie wiedzieć: serio czy sparodiowane), do pastiszu opery (!) w finale. Wirówka poetyk miała robić za sens, interpretację i powód spędzenia trzech godzin w teatrze.

Części widzów pewnie się to spodoba. Mnóstwo atrakcji, sporo kpin, dużo ruchu, żadnej myśli. Takie, niestety, może być symboliczne podsumowanie zmagań teatru ze Słowackim w roku jubileuszowym. Zmagań pozwalających odfajkować rocznicę bez stawiania sobie pytań mających emocjonalną i intelektualną wagę godną poety. Słowacki musi boleć - mówił Paweł Goźliński na jednym z wykładów w Instytucie Teatralnym. Może z tej właśnie przyczyny na jubileuszu najbardziej brakowało... Jubilata.

Na zdjęciu: "Beatrix Cenci", Teatr im. Słowackiego, Kraków

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji