Artykuły

Woland, czyli szukanie zbawienia po drugiej stronie

O popularności Bułhakowa nie trzeba przekonywać, jego powieść zwyciężyła m.in. w plebiscycie "Rzeczypospolitej" na najpopularniejszą książkę XX wieku. Co pana, od lat zafascynowanego literaturą niemieckojęzyczną, skłoniło do wyboru "Mistrza i Małgorzaty"?

Krystian Lupa: Z tą powieścią plotło mi się dość osobliwie. Kiedy książka ukazała się w Polsce w 1980 r., polecał mi ją niemal przemocą (pamiętam te jego entuzjastyczne głośne lektury) jeden z jej wielbicieli. Zareagowałem przekornie, zraziłem się i przerwałem czytanie. Jakieś dwa lata później spróbowałem ponownie, tym razem skończyłem lekturę nieprzytomny z zachwytu. Tak to ze mną bywa. Na tym by się pewnie skończyło - przez wiele lat nigdy nie wróciłem do Bułhakowa - gdyby nie Jacek Weksler, podówczas dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, który poprosił mnie o propozycję spektaklu na przełom wieków. Sprawa była pilna, a ja akurat tkwiłem po uszy w "Braciach Karamazow", o niczym konkretnym na przyszłość nie myślałem. No cóż, pogrzebałem w pamięci i pierwszą powieścią, o której pomyślałem, był właśnie "Mistrz i Małgorzata". Tytuł zgłosiłem w ciemno. Do pewnego momentu prac nad adaptacją wolę kierować się wspomnieniem dawnych emocji. Tak mi łatwiej tworzyć pierwszy zarys interpretacji. Świeża lektura sprawia, że tracimy perspektywę, gubimy się.

Ciekaw jestem pana wrażeń po ostatniej lekturze, bo ja przeżyłem spory zawód.

No właśnie. Dziwne. Zupełnie inaczej. Na początku zmieszanie, dotyczące oczywiście owych dawnych zachwytów, zmieszanie, jakby się czytało własne młodzieńcze płody. Cała ta kontestacja komunistycznej rzeczywistości, cała ta wizja totalitarnego świata jakaś nazbyt uproszczona i sentymentalna... Kilometry dialogów, w których od pierwszego zdania wiadomo, o co chodzi. Na przykład te z Iwanem Bezdomnym. A przecież coś ciągle tam tkwiło! Tylko trzeba by tę książkę na nowo napisać. Tak przynajmniej mówiliśmy na pierwszych próbach. Musielibyśmy spojrzeć na powieść inaczej, nie pomijać tego, co wiemy o Rosji choćby z filmów dokumentalnych zrobionych przez samych Rosjan. To są rzeczy niezwykłe, fascynujące, przekreślające czarno-biały schemat kraju, w którym ludzie dzielą się na biedne ofiary i katów. Dziś wiemy, że komunizm zmienił mentalność jednych i drugich. Poszliśmy tym tropem. Strawiński, ordynator szpitala dla obłąkanych, sam na granicy fiksacji, prowadzi zakład, który jest azylem dla chorych na komunizm, nie odnajdujących się w nowej rzeczywistości. Wymagane przez "nowy świat" zmiany psychiki dla wielu okazały się zbyt pospieszne.

Osadził pan adaptację we współczesnych realiach, a co zafascynowało pana w przemyśleniach samego Bułhakowa?

Wątek duchowych przygód człowieka. To bardzo charakterystyczne, że w rzeczywistości zniewolonej pojawia się inspiracja religijna, konieczność religijnej twórczości, nawet jeśli jest nieuświadomiona. Co najbardziej frapujące, pozytywnym bohaterem Bułhakowa staje się Demon, a nie Bóg. No cóż... Widać Bóg - nieskazitelnie dobry, oddzielony od pierwiastka zła - nie nadaje się do tej rzeczywistości. Diabeł staje się wybawicielem. To oczywiście konsekwencja wyeliminowania przez oficjalne chrześcijaństwo ciemnej strony, personifikowanej przez Szatana, z boskiej czwórcy. Mam na myśli czwórcę: Bóg Ojciec, Syn, Duch Święty, Szatan - w ujęciu Junga, które jest rozwinięciem idei gnostyków. A socjalistyczny materializm, wycinając całą resztę, spotęgował jeszcze kalectwo naszego religijnego modelu. Nie tak łatwo zlikwidować w duszy ludzkiej miejsce zarezerwowane na postać boską. Nie mogą jej zastąpić ani abstrakcyjny Człowiek przez wielkie "C", ani "dzieciątko Lenin". Uważam, że akt religijnej twórczości owocujący w "Mistrzu i Małgorzacie" heretyckim apokryfem męki Pańskiej, jest aktem imperatywnym i spontanicznym.

Jak pan to rozumie?

Po doświadczeniach, jakie przyniósł człowiekowi XX wiek, trudno mu uwierzyć w tak jednostronną relację, jaką daje Ewangelia. Tam cierpienie jest po jednej stronie, ubóstwia się cierpienie Chrystusa, a zapomina o cierpieniu tych, którzy w ofiarę śmierci Chrystusa (ofiarę kreującą jego boskość) zostali wplątani. A przecież i Piłat, i Judasz również ponoszą ofiarę. Dlatego bezwzględnie dobry Chrystus w heretyckim wątku powieści staje się postacią niemożliwą i trzeba szukać szansy zbawienia po drugiej stronie. Woland jest w końcu tym, kto inicjuje nową heretycką ewangelię. Ponieważ scena urządzonego przez niego balu jako finał powieści wypada dla mnie nieprzekonująco, anachronicznie, zdecydowałem się na takie rozwiązanie, w którym Woland na zakończenie wystawia misterium o Judzie. Mówiąc nieco skrótowo - porywa Mistrzowi nieskończony, niedoskonały literacki twór i zamienia go w żywy mit.

Kim jest dla pana Woland?

Pojawia się, bo istnieje konieczność dokonania aktu twórczego w religii. Przybiera kształt ludzkiego przerażenia, ludzkich niepokojów.

Nie wydaje się panu, że przenosząc powieść we współczesność mimo wszystko odwołuje się pan do historycznej już świadomości - przecież komunizm skończył się, nikt nam już nie ogranicza wolności, chyba że my sami sobie.

Myślenie, że wolność stała się ogólnie dostępna, traktuję jak iluzję. Skoro wolności nie ma w nas, nic z niej nie wynika. Ludzie, którzy walczyli z komunizmem, ujawniają te same cechy, co ich niedawni przeciwnicy.

Wątek variete, gdy trupa Wolanda rozdaje pieniądze, to okrutna satyra na konkursy Radia Zet, Milionerów, reality show.

To niezwykle współczesne i aktualne sceny, które pokazują, jak zachowujemy się my, zniewoleni od środka - wszystko jedno, czy w klatce totalitarnego ustroju, czy na pozornej wolności.

Dlaczego odbicia współczesności szuka pan w literaturze obcej - od czasu inscenizacji Witkacego nie sięgał pan po polską literaturę?

Czytałem trochę nowej prozy polskiej (ostatnio Olgę Tokarczuk), kilka sztuk nowej polskiej dramaturgii i choć pewnie zaczyna się coś dziać, nie znajduję niczego dla siebie. Szukam literatury, która by rzeczywistość polską ukazała w jej całej złożoności, ale taka chyba jeszcze nie powstała. Niestety. Więcej dowiaduję się... no, choćby od Thomasa Bernharda.

A polscy autorzy z początku i połowy wieku - Iwaszkiewicz, Witkacy, Gombrowicz?

Fascynowałem się Gombrowiczem, Witkacym, Schulzem. Zastanawiałem się nad "Pałubą" Karola Irzykowskiego...

Jednak polska twórczość z początku wieku, w porównaniu z dziełami Francuzów, Niemców czy Rosjan, wydaje mi się, delikatnie mówiąc, archaiczna. Albo zatracała się w emocjonalnym patosie i popadała w sentymentalizm, albo znajdowała finalny wyraz w figurze estetycznej. Tak widzę Iwaszkiewicza. Zdarzały się ambicje syntezy - takie spojrzenie miał Witkacy. Za najciekawszą jego powieść uważam "Pożegnanie jesieni". Ale jego katastrofizm był typowym przerażeniem awangardowego radykalnego indywidualisty. To nieprawda, że zanikną przeżycia metafizyczne, one nie znikną nigdy, mogą przybrać kształty, których Witkacy nie zauważył, albo którymi się brzydził. Próbowałem wrócić do dawnej przygody z Witkacym w szkolnym dyplomie (w "Macieju Korbowie") i przekonałem się, jak daleko odeszliśmy od jego wyobraźni i języka. Dla dzisiejszego pokolenia język Witkacego jest całkowicie abstrakcyjny. To nie w tym problem, że go nie rozumie, raczej w tym, że nie wierzy w jego prawdziwość emocjonalną.

A Gombrowicz?

Kiedy czyta się "Operetkę" w 30 lat po jego śmierci, spojrzenie na świat z perspektywy kosmicznej wypada strasznie naiwnie. Nie odważam się czytać jego powieści, bardzo boję się rozczarowania, bo bardzo kiedyś się nimi zachwycałem. Generalnie uważam, że przyszedł teraz czas, kiedy szukamy materii literackich nieobciążonych zbytnią pretensją do syntezy. Chciałoby się powiedzieć, brudniejszych, chaotycznych, ale pełnych życia, współczesnych tajemnic, motywów, idei, nawet, jeśli jeszcze się nie wykrystalizowały.

Co sądzi pan o nurcie "młodego brutalizmu" uosabianym przez Sarah Kane?

Świat przestał być dla człowieka przytulnym gniazdem. Młodzi ludzie stają wobec rzeczywistości, która ich przerasta, spotworniałej, obcej, a takie są teraz doświadczenia młodych twórców, szukających nowego wyrazu. Ich stan ducha domaga się wypowiedzenia. Pierwsze środki wyrazu są zawsze skrajne, radykalne, okrutne. Młode pokolenie idzie w skrajność, bo jest do tego antropologicznie zdeterminowane. To jest generacja, która wychowuje się w przestrzeni duchowej, której my - jej sprawcy - jeszcze nie rozumiemy. Na naszych oczach tworzy się nowa mentalność, a literatura Kane intuicyjnie ją wyraża. To są pierwsze, może toporne objawy tego, co trzeba zauważyć we współczesności. Po nich pojawią się przygody "normalnego człowieka".

Jeżeli jeszcze ktoś przetrwa tę spotworniałą rzeczywistość.

Nie takie rzeczy ludzkość przetrwała.

Ale czy każdy młody człowiek przeżywa takie piekło, jak pokazuje Sarah Kane? A może zainteresowanie jej twórczością wynika z faktu, że każda sensacja obyczajowa jest atrakcyjna medialnie?

Nie postrzegam tego w ten sposób. Pragnienie atrakcyjności nie jest niczym nowym, ale nie wszystko daje się tym wytłumaczyć. Kane to osoba, która nie była w stanie zdystansować się do własnego cierpienia, nie liczmy na wyważony obraz świata w jej literaturze. Opisywała to, co czuła. Inaczej nie potrafiła. Zapłaciła najwyższą cenę, cenę życia i to potwierdza jej wiarygodność. Dlatego reżyserzy rzucili się na jej teksty.

Jak przyjmuje pan po latach pracy dla wąskiego grona miłośników hołdy krytyki i publiczności, ostatnio także zagranicznej. Jak czuje się "pierwszy reżyser Rzeczypospolitej"?

Każdy artysta pragnie być doceniony, sukces jest dowodem akceptacji publiczności dla tego, co robimy. To dowód, że coś, co postawiło się jako hipotezę, uzyskało potwierdzenie. Ale nie zmieniłem się. Zaczynając pracę nad nowym spektaklem, dalej czuję się bezradny. Żadne nagrody nie mogą pozbawić mnie niepokojów, pokory wobec materii. Wydaje mi się, że wielu polskich artystów spoczywa na laurach, dostraja się do tego, co zobaczył w nich świat. To nasz prowincjonalizm.

Pamiętam francuską recenzję z "Braci Karamazow". Prawie w całości poświęconą Śląskowi, ziemi przeoranej zagonami czołgów z czarnym krzyżem i czerwoną gwiazdą. To pańska mała ojczyzna, ale generalnie można było odnieść wrażenie, że zachwycony recenzent niewiele zrozumiał ze spektaklu.

Wiele jest ignorancji, co nie znaczy, że takie są wszystkie krytyki. Nie wszystkie recenzje czytam, w ogóle mam kłopot z czytaniem o teatrze, jeśli recenzenci nie podejmują dialogu z rzeczywistością przedstawioną w spektaklu, a zamiast tego skupiają się na samym akcie artystycznym. Tak bywa zbyt często z polskimi recenzentami. Francuscy, zwłaszcza po "Wymazywaniu", zwrócili uwagę na zjawiska społeczne i kulturowe, na groźbę ludzkiej bierności, pasywności, egoizmu, zobaczyli w tym zarodek zła, faszyzmu. To mnie bardzo zainteresowało.

Będzie pan reżyserował we Francji?

W Paryżu spotkałem się z Isabelle Huppert i Julią Binoche. Obie panie chcą ze mną popracować. Być może wystawię z ich udziałem "Rodzeństwo" Bernharda. Po premierze "Mistrza i Małgorzaty", na którą przyjadą przedstawiciele paryskiego Odeonu, będziemy też omawiać szczegóły wystawienia spektaklu we Francji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji