Artykuły

Ryzykant racjonalny

- Serialowi zawdzięczam dwa lata życia - licząc warszawskie standardy - na dość przyzwoitym poziomie. Bez luksusów. Nie odłożyłem kupki pieniędzy, która pozwoli mi przez najbliższe pięć lat odpoczywać. Poza tym, choć nie jestem na etacie, nie zarzuciłem wcale pracy w teatrze - RAFAŁ KRÓLIKOWSKI opowiada Sukcesowi o swoim życiu.

Justyna Kobus: Czytam wywiady z panem i teksty o panu, i gdyby wierzyć w to, co piszą inni, jest pan absolutnym ideałem. Nic, tylko oprawić w ramki, powiesić nad łóżkiem i się do pana modlić!

Rafał Królikowski: (śmiech) Naprawdę jest aż tak źle? Rozumiem, że uznała pani ten mój wizerunek za mdły? Wierzy pani wszystkiemu, co piszą media?

Wszystkiemu nie, ale temu, co słyszę od swoich rozmówców, przeważnie tak. Zakładam, że najczęściej są szczerzy.

- I liczy pani, że ja również odsłonię się i opowiem o swoich słabościach?

Właśnie.

- To chyba panią rozczaruję. Nie jesteśmy ani przy konfesjonale, ani na kozetce u psychoanalityka. Nie lubię się publicznie odsłaniać, choć zapewniam, że idealny nie jestem. Raczej normalny. A słabościami, które ma każdy z nas, nie należy się dzielić ze światem, tylko nad nimi pracować. Publicznie dyskutować mogę o mojej pracy, o rolach - lepszych albo gorszych. Zastrzegam sobie jednak prawo do prywatności, także z uwagi na dzieci. Nie chcę, by potem znajdowały na internetowych forach opowieści o naszym rodzinnym życiu. Już na początku ustaliliśmy też z żoną, że nie będziemy dzieci nigdzie w mediach pokazywać. Mieliśmy kilka takich propozycji - rodzinnych sesji do kolorowych magazynów - i zawsze odmawialiśmy. Nie, żeby nasze dzieci wychowywały się w "rodzinnym getcie", ale niech jak najdłużej pozostają dziećmi.

"Niektórzy uważają, że jestem nudny, bo od 14 lat mam tę samą żonę i jestem jej wierny" - to pana słowa. Uderzyło mnie, że w pana przypadku bycie wiernym mężem i rodzinnym facetem traktuje się jako przejaw bohaterstwa!

- Tu mnie pani zaskoczyła, nigdy tego tak nie odbierałem. Być może przyzwyczajone do grzebania w barwnym życiu artystów plotkarskie media tak mnie widzą - jestem dla nich kiepską pożywką. Dla mnie to jednak rzecz oczywista. Mam swoje zasady i jestem zdania, że bez nich nie da się żyć w żadnym związku.

A ja mam wrażenie, że mówi pan o tym jak o wielkim poświęceniu. Że zazdrości pan kolegom, którzy wciąż z kwiatka na kwiatek. Że ciągnie pana właśnie w stronę szaleństwa.

- Pewnie, że czasem byłoby fajnie zaszaleć, zapomnieć się, przestać kontrolować, tylko warto zapytać też o cenę tego szaleństwa. Wbrew temu, co pani powiedziała - jestem całkiem normalny, reaguję jak każdy facet. Czasem faktycznie patrzę na niektórych kolegów z nutką zazdrości, a nawet rozrzewnienia. Widzę, jak z kolejnym romansem rozkwitają na moich oczach, jak rosną im skrzydła... Mam poczucie jakiegoś tam wyrzeczenia, choć z tym "poświęceniem" to przesada. Ale byłem tego w pełni świadom, w wieku lat 30 zakładając rodzinę. Czuję się wolnym człowiekiem w małżeństwie, bo to był mój wolny wybór. Bycie mężem, a nade wszystko ojcem, wiąże się dla mnie jednak z poczuciem odpowiedzialności. Zakładając rodzinę, wypada wiedzieć, co chce się dzieciom przekazać, jaki dom stworzyć. One nas obserwują, naśladują we wszystkim, chcemy czy nie, chłoną nas jak gąbka. Bezkrytycznie. Jeśli idę z młodszym synem i ktoś podbiega, prosząc o autograf, on mnie pyta po chwili, czy też może swój komuś podarować. Chce być jak tata. To w dzieciństwie kształtuje się nasza hierarchia wartości, której hołdujemy potem w dorosłym życiu. Z jakiegoś powodu psychologowie, próbując nam

pomóc, sięgają właśnie do niego, tam upatrują źródła traum, z jakimi nie radzimy sobie w życiu. I wtedy odkrywamy, jak rozstanie rodziców albo widok wciąż smutnej, zapłakanej mamy odbiły się na nas. Bardzo bym chciał, by moi synowie mieli szczęśliwe dzieciństwo, by czuli się bezpieczni. Tata poddający się niekontrolowanym szaleństwom, o którym pewnie pisałyby jeszcze żądne sensacji tabloidy, raczej by im go nie zapewnił.

A jakim jest pan dla nich ojcem? Równie surowym, jak dla samego siebie?

- Żona twierdzi, że z nas dwojga to ja na więcej chłopcom pozwalam. Czasem mam poczucie, że może powinienem zainterweniować, czegoś zakazać, ale w końcu to Dorota zwykle stawia ich do pionu. Nasze relacje są raczej kumpelskie, co nie znaczy, że pozwalam sobie wchodzić na głowę. Odkąd mamy dom pod Warszawą i niedaleko do lasu, urządzamy wspólne rowerowe wyprawy. Pokazuję im podczas tych wypadów przyrodę, uczę rozróżniać drzewa. Znam się na tym, bo moja mama, dzisiaj już na emeryturze, była biologiem. Uczyła nas tego przy każdej okazji.

Synowie oglądają filmy z udziałem taty? Przez ostatnie dwa lata pojawiał się pan na małym ekranie w każdy niedzielny wieczór.

- Ale o 22, a to pora, o jakiej oni są już dawno w łóżkach. Choć pamiętam, że któryś z odcinków oglądali i byli oburzeni widokiem taty, który nagle ma trójkę nieznanych im dzieci i mówi o nich "moje". W dodatku są to "córeczki"! (śmiech) To był moment, w którym trzeba było im wyjaśnić, na czym polega moja praca i że to, co widzą na ekranie, dzieje się "na niby".

Za to naprawdę pracował pan ostatnio z najpiękniejszymi aktorkami młodego pokolenia - Trzebiatowską, Maciąg... Żona musiała być zazdrosna, każda kobieta by była!

- Musiałaby pani spytać żonę, ale nie zauważyłem u niej jakiegoś wielkiego cierpienia z tego powodu, (śmiech) Zresztą jako dziennikarka robiąca wywiady z ludźmi show-biznesu znała "ciemne strony" tego zawodu. Praca z pięknymi aktorkami to, patrząc z punktu widzenia życiowej partnerki aktora, jeden z jej przejawów.

To prawda, że "testował" pan przyszłą żonę przed ślubem?

- Starałem się tylko nie ukrywać tego, z czym się wiąże aktorstwo. Nie łagodziłem różnych zdarzeń po to, by wiedziała, że różnie bywa w tym zawodzie. I świetnie to zniosła. S: Jakie zdarzenia ma pan na myśli? Randkował pan z fankami czyhającymi przed teatrem na oczach żony?

- No nie! Czy pani ma mnie za sadystę? (śmiech) Nic z tych rzeczy! Chodziło raczej o pewną nieprzewidywalność wpisaną w ten zawód. Gdy mówię np., że za dwie godziny wrócę z próby do domu, a ona, choć miała się skończyć o 20, trwa, powiedzmy, do... pierwszej w nocy. S: Straszny z pana racjonalista. Tymczasem małżeństwo zawsze jest ryzykiem - albo się uda, albo nie. RK: To prawda, bliżej mi do racjonalisty niż ryzykanta, choć na ryzyko - nazwijmy to kontrolowane, też mnie stać. No, może częściej w kwestiach zawodowych...

Co pana ukształtowało? Tak wyraźną hierarchię wartości i niezłomne zasady, wynosi się chyba z domu rodzinnego?

- Pochodzę ze Zduńskiej Woli, miasteczka leżącego 40 km od Łodzi. Oboje rodzice byli nauczycielami - mama, jak wspomniałem, biologiem, tata matematykiem. Byli pasjonatami swoich zawodów - dziś rzadko już spotyka się takich nauczycieli, jak to się mówiło, "z powołania". Choć zarabiali grosze, czuło się, że traktują swój zawód jak misję do spełnienia. Tata był zapalonym społecznikiem, prowadził szkolne koło sportowe, i do dziś się zastanawiam, jakim cudem tej miłości do sportu nie zdołał w nas zaszczepić, (śmiech) Była też babcia wraz z prababcią, u których w Bieszczadach spędzaliśmy z bratem co roku wakacje. Prababcia, odkąd pamiętam, schorowana, zawsze w łóżku, była osobą niezwykle pobożną. Zamiast bajek czytała nam "Żywoty świętych". Dostała je kiedyś od miejscowego proboszcza. Pamiętam, że wraz z bratem słuchaliśmy z wypiekami, mimo że dziś żadnej konkretnej historii nie mogę sobie przypomnieć. Prababcia zaszczepiła w nas wyobrażenie idealnego świata, z wyrazistym podziałem na zło i dobro. Z tej bieszczadzkiej wioski pamiętam też ludzi - bardzo prostych i uczciwych, żyjących w takim bliskim kontakcie z przyrodą, szanujących prawa natury. Gdy wracaliśmy stamtąd do domu, rozmawialiśmy z rodzicami o tym wszystkim. Wynieśliśmy z rodzinnego domu wielki szacunek dla drugiego człowieka - bez względu na jego społeczny status, wykształcenie.

Pana brat, Paweł Królikowski, również znany aktor, też jest z tych "nudnych" - wciąż ta sama żona i do tego pokaźna gromadka dzieci. Jesteście z sobą blisko? - Staramy się. Choć z braku czasu i specyfiki naszego zawodu często kończy się na regularnych relacjach przez telefon. Tak naprawdę jedynie święta są tym momentem, gdy jest czas na duże rodzinne zjazdy. Zabieramy wtedy rodziców ze Zduńskiej Woli i przygotowujemy ucztę - u mnie lub u brata. W tym roku Wigilia będzie u Pawła. A w Warszawie jest także nasza młodsza siostra, Anita - pracuje jako grafik komputerowy w ogólnopolskim dzienniku. Anita jest od Pawła aż 15 lat, a ode mnie 9 lat młodsza.

Nie wiedziałam, że macie także siostrę. Właściwie, jak to się stało, że obaj jesteście aktorami? Kto was zachęcił, odkrył talenty?

- Paweł ze swoim kumplem Jankiem Jankowskim wpadli na ten pomysł. Należeli do Miejskiego Teatru, który te artystyczne zapędy w nich rozbudził. Gdy już byli studentami, podsłuchiwałem ich opowieści i bardzo mi się spodobało. Postanowiłem też spróbować. Maturę zdałem w 1985 roku - to był czas, gdy znowu dała znać o sobie komuna. Zawód aktora kojarzył mi się z takim powiewem wolności. Chciałem głośno mówić prawdę i uznałem, że oto coś naprawdę dla mnie. Ale przeceniłem własne możliwości, sądząc, że wystarczy wyrecytować komisji wiersz, by zostać studentem. Dostałem się dopiero za trzecim podejściem, a po drodze, śmigając przed wojskiem, zaliczyłem studium elektroniczne i drugie, oświatowo-kulturalne. To ostatnie bardzo mi pomogło w egzaminach na wydział aktorski. Jestem więc również dyplomowanym kaowcem.

Pamiętam pana debiut. To było mocne uderzenie. Główna rola w "Pierścionku z orłem w koronie", nie najlepszym może filmie Wajdy, ale z pana świetną kreacją.

- To był również mój pierwszy kontakt z kamerą, wówczas tylko w łódzkiej filmówce studenci mieli zajęcia na planie filmowym. Ja kończyłem warszawską Akademię Teatralną. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem siebie na ekranie, wpadłem w popłoch, tak się sobie nie spodobałem. Do dziś zresztą jestem bardzo samokrytyczny. Pamiętam jednak, że długo nie chciałem potem przyjąć żadnej propozycji, z uwagi na ciężar gatunkowy postaci, jaką zagrałem u Wajdy. Nie chciałem zatrzeć tego wrażenia.

Potem przyszły nagrody, w tym ta istotna - za aktorskie odkrycie - im. Cybulskiego, i jak to u nas bywa, brak ciekawych propozycji. Trafił pan za to wprost do Teatru Powszechnego, o którym większość kolegów mogła pomarzyć. Dlaczego pan go porzucił?

- Tego Teatru Powszechnego, do jakiego przyszedłem, już nie ma. Zniknął wraz z odejściem Krystyny Jandy, Janusza Gajosa czy Joanny Szczepkowskiej. Patrzyłem, w jaką stronę podąża, i coraz gorzej się w nim czułem.

Wcześniej omijałem seriale, nie przyjąłem też żadnej propozycji występu w telewizyjnym show czy prowadzenia teleturnieju. Teatrowi poświęciłem 13 lat życia, a gdy stuknęła mi czterdziestka, uznałem, że czas coś zmienić. W końcu uprawiam wolny zawód. Chyba dopadł mnie kryzys tzw. wieku średniego, bo poczułem, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to jako 50-latek nie zmienię już nic, na pewno.

I przyjął pan rolę w kiepskim serialu "Teraz albo nigdy", który zapewnił większe pieniądze i ogromną popularność. Nie miał pan wątpliwości?

- Wątpliwości są zawsze, ale zapowiadało się naprawdę ciekawe przedsięwzięcie. Jeden z naszych najlepszych operatorów Grzegorz

Kuczeriszka...

marny, niestety, w roli reżysera, co pokazał serial.

- To pani zdanie, ja uważam, że to wybitny twórca filmowy. Produkował ten serial współtwórca "Katynia" Andrzeja Wajdy, Michał Kwieciński. A pracowałem na planie z grupą genialnych młodych ludzi, kipiących energią, zapałem, nie mówiąc już o takich gwiazdach, jak Beata Tyszkiewicz, Małgorzata Zajączkowska czy Małgosia Foremniak. A wszystko zaczęło się od cudownej wyprawy na Maderę, gdzie kręciliśmy kilka pierwszych odcinków. Wspominam to fantastycznie.

A poza ogromną popularnością, co jeszcze dał panu ten serial? To dzięki niemu postawił pan pod Warszawą dom z ogródkiem?

- (śmiech) Nie, dom stał już znacznie wcześniej. Serialowi zawdzięczam dwa lata życia - licząc warszawskie standardy - na dość przyzwoitym poziomie. Bez luksusów. Nie odłożyłem kupki pieniędzy, która pozwoli mi przez najbliższe pięć lat odpoczywać. Poza tym, choć nie jestem na etacie, nie zarzuciłem wcale pracy w teatrze. Od niedawna w Buffo występuję w komedii "Boeing, Boeing" u boku Czarka Kosińskiego, Magdy Boczarskiej i Olgi Bołądź.

I nadal czeka pan na role psychopaty szaleńca? Choć zapewnia, że ceni sobie stabilizację i poczucie bezpieczeństwa?

- Marzę o takiej pełnokrwistej, pełnej wewnętrznego żaru postaci, gdzieś powiedziałem o psychopacie i tak się za mną teraz to wlecze. Co do szaleństwa, to umówmy się, że poprzestanę na nim w pracy. Tutaj faktycznie czuję wieczny niedosyt. Gdy mowa o prywatnym życiu, czuję się naprawdę spełniony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji