Artykuły

"Wesele" z zegarem

Gdy jestem zmęczony lub zgnębiony, biorę do ręki "Wesele", szczególnie pierwszy akt. Za każdym razem, w tekście tak znanym, odkrywam sprawy nieoczekiwane. Jak aktor, który po raz setny grając ulubioną rolę, niespodziewanie odnajduje drobne, ledwo dostrzegalne, a tak dlań przecież ważne odcienie.

Inaczej czytam "Wesele", gdy się przygotowuję do obejrzenia spektaklu. Już z góry sobie wyobrażam, że będzie to rodzaj dyskusji. Czytając tekst, myślę o nowych możliwościach, które znajdą realizatorzy. Czasem spotyka mnie miła niespodzianka (najczęściej wtedy, gdy jestem przygotowany na najgorsze). Kiedy indziej doznaję zawodu. Ale zdarza się, że wynik spotkania bywa remisowy: suma niespodzianek i zawodów się równoważy. Do jakiej kategorii zaliczyć przedstawienie reżyserowane w łódzkim Teatrze im. Jaracza przez Jerzego Grzegorzewskiego, z jego własną scenografią?

Chaty bronowickiej nie ma. A jednak - jest. To znaczy: istnieją pewne jej elementy. Z lewej strony krakowska skrzynia, do której Gospodyni chowa złotą podkowę; po prawej (ale bliżej środka) stylowy fotel, zajmowany kolejno przez różne postacie i służący do rozwiązywania wielu sytuacji. W pierwszym drugim akcie sceniczne "zastawki", skośnie umieszczone, tworzą zarys zabudowań. Po dwóch stronach umieszczono na ścianach Matkę Boską Częstochowską i Ostrobramską, jak każą didaskalia. W tyle sceny staroświecki zegar wymierza czas akcji widomym ruchem wahadła.

Reżyser dąży zapewne do tego, by od pierwszej chwili zastąpić rzeczywistość jej rozbitymi elementami. Proza nie przetwarza się tutaj w poezję, jakby pod działaniem prądu magnetycznego. "Ustrój" dziwności i niesamowitości zjawia się już od początku; nawet kosztem komediowości.

Akcję zaczyna "żywy obraz", w którym uczestniczą liczne postacie. Pan Młody (Andrzej Głoskowski) wypowiada kilka słów, stanowiących sceniczne "motto". Potem biegną sceny I aktu, z pewnymi zmianami w układzie. Owe sceny następują po sobie płynnie. Grzegorzewski nie akceptuje tradycji dość już dawnej (choć wcale nie prapremierowej), w myśl której "szopkowość" utworu jest pojmowana natarczywie i dosłownie, a postacie wyskakują z pudełka jak marionetki. Niektórzy reżyserzy wyprowadzają z tego założenia wnioski, dotyczące gestów i postaw postaci "Wesela". Grzegorzewski - przeciwnie. Łączy poszczególne sceny rozwiązaniami sytuacyjnymi. Dziennikarz (Kazimierz Iwiński) słucha z roztargnieniem pytań Czepca; nie tylko z tego powodu, że "polityków ma dość, po uszy, dzień cały". Także i dlatego, że już w trakcie tej sceny miga mu balowa sukienka uroczej i interesującej Zosi...

Scena Radczyni (Maria Kozierska) z podlotkami (Maria Wilhelm i Grażyna Marzec) jest rozwiązana naturalnie i swobodnie, z troską o ruch sceniczny. Radczyni raz po raz przewija się potem przez scenę, stanowiąc jakby uosobienie krakowskiego środowiska. Przypadają jej zatem szersze niż zwykle zadania.

Państwo młodzi prowadzą Księdza, sadowią go w fotelu. (Barbara Wałkówna jest energiczną Jagusią, dobrze wyczuwa folklor podkrakowski. Może jednak jest zanadto zamaszysta, za mało zakochana?) Ksiądz (grany przez Zygmunta Nowickiego) staje się raz po raz świadkiem scen, w których tekst nie przewiduje jego obecności. Słynna rozmowa Maryny z Poetą odbywa się w tym spektaklu z jego udziałem. Maryna (z dwóch wykonawczyń widziałem Marię Przybylską) mówi swe kwestie do Księdza ustawionego miedzy nią a Poetą. Poeta (Maciej Małek) prawie do ucha Księdza szepcze swe repliki. Może tu chodziło o wydobycie na jaw podświadomych myśli na temat "ślubu po zapłaconych długach"? Ale czy nie szkoda dialogowej szermierki? Co prawda, Nowicki gra dyskretnie. Chwilami przypomina Kapelana z "Dam i huzarów" - czekamy na słynne "Nie uchodzi..."

Równie subtelnie kreśli Feliks Żukowski postać karczmarza. Ewa Mirowska, Rachela, wysoka, w czarnej sukni, ma na ramionach ogromny, fascynująco zdobny czerwony szal. I postać i sposób traktowania wiersza kojarzy się z Lechoniem. Wrażenie, zarazem poetyckie i malarskie, byłoby jeszcze silniejsze, gdyby nie to, że w rozmowie z Poetą niespodziewanie Rachela klęka i w tej pozycji mówi sporą partię tekstu. Żadne racje, wysnute z ducha spektaklu czy interpretacji postaci, nie uzasadniają tego rozwiązania.

Jasiek (Stanisław Kwaśniak) i Kasper (Janusz Krawczyk) grają parobków dość wyraźnie "zagazowanych". Nie wydaje mi się dobrym pomysłem, że dowcipy o pannach "co nas chcom", lub może "tylko kpiom" wykrzykuje się na całe Bronowice. Nie tylko dowcip tu przepada (i możność "wygrania" tej sceny, ogromnie wdzięczna aktorsko); także i szermierka scenicznych zaskoczeń.

Reżyser nie przyjmuje podziału aktów "Wesela", a więc i zawartego w ich pointach rozłożenia akcentów. Już przed pierwszą przerwą odbywają się "czepiny". Scena zaproszenia Chochoła jest tak rozwiązana, że państwo młodzi raz po raz wybiegają za kulisy. W bieganinie po trosze przepada wyprowadzenie zjaw z uroczego rozbawienia młodych i wrażliwych ludzi.

Chochoł, sugestywnie i przejmująco wyprzedzony akordem muzyki, zjawia się u Grzegorzewskiego już w akcie pierwszym. Gra go Zdzisław Jóźwiak, nie akcentując wierszy z rytmiczną jednostajnością, jak niegdyś czyniono. Niemniej owo zjawienie się Chochoła przejmuje widzów dreszczem. Isia wygania "pałubę", nie używa przy tym miotły. Choć ją gra studentka PWST, nie sprawia wrażenia dziecka; może dlatego, że jest zbyt poważna i pozbawiona szansy, jaką by dawał rekwizyt.

Po przerwie Widmo objawia się Marysi w obecności Wojtka uśpionego w fotelu. Pomysł ciekawy, bo przecież sam tekst wskazuje, że nęka ono wyobraźnię nie tylko dawnej narzeczonej, ale i jego następcy. Scena Dziennikarza ze Stańczykiem niewiele ma wspólnego z dyskusją filozoficzną między sceptykiem a intelektualistą, który sceptycyzm wyśmiewa. Stańczyk w tym spektaklu nie jest reprezentantem jakiejś postawy. Szkoda; także i ze względu na grającego tę rolę Józefa Zbiroga, którego pamiętam z pięknego przedstawienia "Wyzwolenia" w tym samym teatrze, jako wrażliwego i interesującego Konrada.

Rycerz Czarny (Antoni Lewek) zjawia się ukryty za jakąś przegrodą z blachy. Chwytając Poetę (Macieja Małka) za rękę, kaleczy mu dłoń, którą Poeta potem opatruje, przewijając zranione miejsce chusteczką. To jakby naturalistyczny wtręt w tej inscenizacji, opartej na innych założeniach. Może ustępstwa na rzecz mody? Nie myślę jednak, by pomagało wykonawcy roli.

Hetman (Mieczysław Szargan) zjawia się w akompaniamencie tekstów chóralnych, mówionych m. in. także przez Radczynię oraz niektóre panny. Być może chodziło tu o zaznaczenie, że Pan Młody myśli o Targowicy podobnie jak otoczenie. Upiór (Ireneusz Kaskiewicz) raz po raz przewija się przez scenę, natarczywie przypominając o owym groźnym ostrzeżeniu, jakim myśl o Szeli musiała być dla wielu polskich inteligentów. Wreszcie Wernyhora (Marek Sobczyk) odarty z blasku zjawia się tutaj jak postać z pop-artowskiego obrazu. Zjawy są więc w tym spektaklu zachowane - szkoda tylko, że zaciążyła na nich fałszywa, a duchowi spektaklu obca, koncepcja "kompromitacjonizmu".

Gwałtowny wybuch Gospodarza (Kazimierza Talarczyka) w stosunku do zebranych gości nie sprawia na nich w tym spektaklu mocniejszego wrażenia. Nie ma zresztą czasu na reagowanie, gdyż parobcy wnoszą zalanego Nosa. Na spektaklu, który oglądałem grał tę postać Janusz Gajos, pamiętny ze świetnej roli filmowej w "Stajni na Salwatorze". Gajos nie akcentuje zanadto pijaństwa Nosa, raczej hasło "Eviva l'arte!".

Niestety, wskutek niepotrzebnego "rozpłakania" przemija w łódzkim spektaklu bej śladu jedna z najpiękniejszych scen "Wesela" rozmowa Marysi z Panną Młodą (Maria Seroczyńska i Zofia Kucówna wykazały niedawno raz jeszcze, ile w tym dialogu materiału aktorskiego ze szczerozłotego kruszcu). Natomiast doskonale się prezentuje postać Czepca, obdarzonego śmiałym gestem i pełnią metalicznego głosu przez Jana Tesarza.

Finał nabiera w tym spektaklu osobliwego i nowego uroku. Goście weselni tańczą z wyciągniętymi rękoma - bez partnerów. Z wolna wycofują się na tylny plan. Tworzą bardzo piękny obraz, urzekający grą kolorów. Muzyka jest nietradycyjna, nowo skomponowana przez Stanisława Radwana, pełna grzmotów. Równocześnie Chochoł ochrypłym falsetem nuci melodię tak dobrze nam znaną... A ustawiony na scenie zegar nieubłaganie znaczy czas. I choć wiemy, że w dziele sztuki upływ godzin, dni i lat nie mierzy się wskazówką zegara, ów rekwizyt łódzkiego spektaklu zdaje się przypominać, że twórczość Wyspiańskiego, to także i walka trwałości z przemijaniem, czasu z pamięcią. Ów zegar uczy nas zarówno szacunku wobec historii, jak i prawdy, że "w całej polskiej naturze przemiana", której był tak świadomy autor "Wesela" i fascynującej symfonii zegarów w "Akropolis".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji