Artykuły

Wszyscy śpiewają lepiej ode mnie

- Smutne jest to, że powstają takie seriale, w których dobrzy aktorzy muszą gorzej grać, nieźli reżyserzy muszą głupiej reżyserować, operatorzy banalniej filmować tylko dlatego, aby wtopić się w formaty. Obniżamy poprzeczkę, zabijamy dobry gust - mówi piosenkarka i reżyserka MAGDA UMER.

Co się pani teraz podoba?

- Muzyka Jana Sebastiana Bacha grana przez Ivo Pogorelicia. I dobre książki. I dobre filmy. Myślę, że jesteśmy światową potęgą w dziedzinie poezji - mamy Szymborską, Hartwig, Zagajewskiego, Różewicza. I wśród aktorów także mamy mistrzów świata.

Ostatnio jestem tak zajęta, że nie oglądam telewizji. Czasem, gdy na chwilę włączę ją w pokoju hotelowym, ogarnia mnie smutek. Smutne jest to, że powstają takie seriale, w których dobrzy aktorzy muszą gorzej grać, nieźli reżyserzy muszą głupiej reżyserować, operatorzy banalniej filmować tylko dlatego, aby wtopić się w formaty. Obniżamy poprzeczkę, zabijamy dobry gust. Są ludzie, którzy tłumaczą, że rozrywka ma służyć temu, żeby zapomnieć, a sztuka - żeby zapamiętać. O czym zapomnieć?!

Kiedyś sporo robiła pani w telewizji publicznej.

- Ale mnie wyrzucili. Pewien pan powiedział, że jestem źródłem pesymistycznego antysocjalizmu.

Trudno się z tym nie zgodzić.

- To było kiedyś. A dzisiaj też nie mogę tam nic robić. Ale nie narzekam. To, co robię, staje się coraz bardziej offowe. Okazuje się, że młodzi ludzie tego szukają. Może dlatego, że nie mają takich odpowiedników wśród rówieśników, bo młodym nie daje się szansy bycia sobą. Młody, zdolny artysta nie może właściwie być tym, kim jest czy kim chce zostać - tylko stać się tym, na kogo jest zapotrzebowanie.

(...)

A coś panią bawi?

- Coraz mniej rzeczy. Mam wysoko ustawioną poprzeczkę. Miałam dziewięć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłam w telewizji Jeremiego Przyborę i Kabaret Starszych Panów, skończył się, gdy miałam 17 lat. To ukształtowało mój gust.

Kogo brakuje pani najbardziej z tych, których nie ma?

- Jeremiego i Agnieszki.

Na szczęście zostawili tyle wspaniałych rzeczy. Właśnie skończyłam nagrywać w studiu na audiobooka "Rozmowy w tańcu" Osieckiej. Nagram także "Przymknięte oko opaczności" Przybory. Gdy czytam, co napisali, przypominam sobie tamte lata, słyszę Ich głosy, intonację i jak gdyby znowu z nimi jestem.

Przybora mówił, że nigdy nie organizowała sobie pani kariery. Dobrze się to wszystko potoczyło?

- Dużo lepiej niż mogłam zamarzyć. Teraz dziewczynki od najmłodszych lat uczą się grać, znają nuty, ćwiczą głos, kończą szkoły muzyczne albo teatralne. Ja nie mam pojęcia o sposobach wydobywania głosu, nigdy niczego się nie uczyłam. Chyba wszyscy piosenkarze i piosenkarki śpiewają lepiej ode mnie, w sensie technicznym. I to, że ludzie chcą słuchać tego, co mam im do zanucenia, bo nawet nie zaśpiewania, jest czymś niezwykłym. Może dlatego, że ja zawsze myślę o tym, co chcę tymi piosenkami opowiedzieć, a nie, w jaki sposób? I może dlatego, że wiem o tym, że te piosenki są ważniejsze ode mnie?

Daleko pani do feminizmu?

Magda Umer: Daleko. Chociaż nie wiem, czy do końca rozumiem, co to jest feminizm. Wydaje mi się, że kobiety bez mężczyzn, zbyt długo nieszczęśliwe w miłości, stają się zgorzkniałe i stają się feministkami. Mężczyzn obwiniają za całe zło świata. Ja zawsze mówię, że mężczyźni to moja ulubiona płeć. Tylko razem współistniejąc, jesteśmy interesujący. Kompletni.

Jest pani chyba jedyną polską piosenkarką, która twierdzi, że nie lubi śpiewać.

- Czasem lubię, ale tak prywatnie, dla znajomych. Trudno mi było się przełamać, zresztą mam to do dzisiaj - stoję na scenie i w połowie recitalu wpadam w panikę, bo uzmysławiam sobie, że na sali jest tylu ludzi, których w ogóle nie znam, a ja taka jakaś kompletnie obnażona.

Nieśmiałość?

- Nie wiem. Wydaje mi się, że jestem osobą odważną, ale czasem przed występem ogarnia mnie paniczny lęk. Nie przepadam za pobytem na scenie - z taką przypadłością trudno uprawiać ten zawód.

Wydaje się pani osobą otwartą.

- I bywam taka. Lubię ludzi, ale tak trochę z daleka. Chyba jestem odludkiem. Na szczęście trafiają się jeszcze takie dni, kiedy się do nich garnę - wtedy nazywam siebie "doludkiem". Lubię te dni. Bo lubię lubić ludzi.

Marcin Świetlicki napisał w wierszu: "Jestem dziś w nastroju nieprzysiadalnym". Ja w nastroju "nieprzysiadalnym" jestem połowę życia. Kiedyś mnie to męczyło, ale teraz już wytłumaczono mi, że nie jest to moją winą ani zaletą, tylko cechą osobistą.

Czego się pani boi?

- Nie wiem. Chyba wszystkiego. Z takim lękiem trudno jest walczyć. Sam się zjawia i zanika. Na szczęście są całe miesiące, kiedy jest dobrze i wtedy się normalnie żyje i pracuje. Jest taka piosenka Wojtka Młynarskiego "Mam złe lata i dobre dni". To także trochę i o mnie. Chociaż bywało tak, że miałam tylko złe dni, a dobre lata. Szczególnie ostatnio. Jest lepiej.

Czy te lęki bywają inspiracją do tego, co pani robi?

- Na pewno. Z tych słabości prywatnych bierze się coś w rodzaju mojej cichej siły na scenie. Kiedy śpiewam "Jeszcze w zielone gramy", to pocieszam i ludzi, i siebie. To mi pomaga.

(...)

A tymczasem gdzie znajduje pani ratunek?

- W kontakcie z przyrodą i sztuką. Pan Jerzy Wasowski powiedział kiedyś, że sztuka to jest to wszystko, bez czego można żyć - tylko że wtedy, moim zdaniem, życie nie ma większego sensu. Mój mąż mówi często, że sztuka to jest coś sztucznego - czym pomaga mi zachowywać dystans.

Mnie sztuka zawsze ratowała - nie tylko w sensie uprawiania tego zawodu, ale i słuchania, oglądania i przeżywania tego, co zrobili inni.

Całość w Gazecie Wyborczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji