Artykuły

Sprawiedliwy w Sodomie

Gdyby o nową sztukę Kruczkowskiego zapytać wprost: czy jest dobra, znaleźlibyśmy się - jak sądzę, nie wyłączając autora - w dużym kłopocie. Kruczkowski chce pewne rzeczy powiedzieć i mówi je. Widz i czytelnik odbierają to wyraźnie, precyzyjnie i gładko. Ale utwór nie poddaje się ocenie apodyktycznej. "Pierwszy dzień wolności" - jak "Niemcy" zresztą, jak "Odwety" - posiada zbyt wiele punktów zaczepienia, zbyt wiele problemów, od których zwykle zaczyna się z autorem dyskusję, nazbyt wychodzi w kierunku widowni, jej sympatii i nienawiści, urazów i kompleksów, by można klasyfikować go wprost by mówić o nim jednoznacznie. Myślę, że w ten sposób powiedziałem właściwie wszystko: nareszcie mamy nową sztukę z prawdziwego zdarzenia, sztuka ma zapewnioną widownię na długi czas, a jej oddziaływanie społeczne i kulturalne porównałbym z tym poruszeniem intelektualnym, jakie wniosły kiedyś "Niemcy" i "Odwety", "Dwa teatry" Szaniawskiego i "Dom pod Oświęcimiem" Hołuja.

Ktoś napisał, że nowy dramat Kruczkowskiego jest w stopniu wyższym niż poprzednie - publicystyczny. Dobrze to czy źle? Na ogół w teatrze publicystykę trawimy ciężko jak nieporadnie usmażony befsztyk. Ale czy "Pierwszy dzień" jest publicystyką? Nie zauważyłem, nie zdążyłem zauważyć, tyle razy podczas przedstawienia czy lektury chciało mi się krzyczeć, śmiać, i kłócić się z autorem. Podobne reakcje towarzyszą i publicystyce, i tak zwanej wielkiej sztuce, częściej zresztą tej ostatniej, bo wrażliwość na publicystykę stępiła już dziś do ostatecznych granic, do obojętnego wzruszenia ramion. Kruczkowski nie pozostawia odbiorcy obojętnym. Gdy przez okno widzimy, jak zamyślony filozof jakiś pakuje się na jezdni pod pędzące auto, pot występuje nam na czoło, chcemy krzyczeć, krzyczymy nawet - oczywiście, na próżno. Tak samo zachowujemy się wobec bohaterów Kruczkowskiego: są żywi, często głupi i naiwni, nie wiedzą jak postępować, na oślep szukają najlepszej, właściwej drogi, chcielibyśmy im pomóc, dlaczegóż ten autor im nie pomaga! Może właśnie dlatego, że naprawdę są żywi.

Jeśli człowieka, prawdziwego człowieka, określimy jako istotę zdolną do popełniania głupstw i zawsze skłonną do stwarzania sytuacji najbardziej absurdalnych, to obejrzenie nowej sztuki Kruczkowskiego - w której tak właśnie postępują bohaterowie - zdradzi nam od razu tajemnicę niepowodzeń współczesnej dramaturgii. Zbyt duże poczucie nonsensu mieli autorzy, by pozwolić swoim bohaterom na nonsensowne sytuacje. Dlatego ci ostatni byli nudni, płascy, papierowi, dlatego nie potrafili zainteresować i poruszyć wyobraźni. Egzystencjaliści nie są pierwszymi, którzy odkryli, że człowieka możemy poznać naprawdę tylko w sytuacjach krytycznych, ostatecznych, a więc z punktu widzenia codzienności, przeciętności - tylkona granicach absurdu. Bohaterowie Kruczkowskiego zostają od razu, na początku postawieni w sytuacji absurdalnej, a raczej stwarzają ją sami jako ludzie obdarzeni pełną świadomością i absolutnie wolną wolą.

Grupa oficerów wraca z oflagu na drugi dzień po wyzwoleniu. Zatrzymują się w niemieckim miasteczku, które okazuje się zupełnie wyludnione. I odtąd wszystko się zaczyna. każdy rozsądny i praktyczny człowiek powiedziałby: zjem kolację, wyśpię się i pójdę dalej. Tymczasem oni wchodzą do domu i mówią: nareszcie możemy mieszkać, możemy czuć się jak u siebie, nareszcie jesteśmy wolni. W równie absurdalnej sytuacji znajduje się jedyny niemiecki człowiek w miasteczku, lekarz: nie uciekł, bał się bowiem niewygód podróży i twierdzi, że jako lekarz właśnie tutaj może być ludziom najbardziej potrzebny. Istotnie, ubiegłej nocy ci ludzie zgwałcili mu córkę. Boleje nad tym, ale to nie jest w stanie zakłócić jego normalnej praktyki lekarskiej; jedyny moment, kiedy zwycięża rozsądek, w końcu dziewczyna ma przecież dziewiętnaście lat. Ale tego trzeba było tylko polskim oficerom. Zaczęli uparcie nazywać dziewczynę "dzieckiem", a jeden z nich zaproponował, że zaopiekują się rodziną doktora. To był Jan: marzyciel, fantasta, przebrany w skórę szlachcica, rycerskiego, sentymentalnego.

Poza tym Anzelm. Nagle w obozie poczuł się wolny: od żony, dzieci, troski o chleb. Zaczął czytać bezinteresownie, uczyć się bezinteresownie, pracować bezinteresownie. Z równie małym zainteresowaniem czeka na "swoją kulę". I pali to wszystko, co przez pięć lat napisał, stwierdziwszy, że myślenie i postępowanie jest zbyt konwencjonalne, by ktokolwiek mógł ideę jego wolności zrozumieć.

Inga, zgwałcone "dziecko". Cierpi i boi się swoich prześladowców, żeby nie zrobić ojcu przykrości. Poza tym w miasteczku pełnym pijanych mężczyzn wymyka się w nocy przez okno z domu, idzie z wizytą, z cukrem i chlebem, do swego niedoszłego teścia. Potem lęka się strzelaniny. Kiedy jednak atakujący oddział niemiecki został odparty, ona wydobywa z ukrycia karabin i strzela z wieży kościelnej do polskich oficerów wyzwolonych z oflagu. Jan, który dotychczas wierzył, że to "dziecko" odkrywa w niej nagle "mężczyznę", równorzędnego partnera - i zabija.

Także Luzzi, siostra Ingi, jest postacią z pogranicza absurdu. Wyraźnie zazdrości siostrze przeżyć poprzedniej nocy - i natychmiast robi z dobrej woli to, co tamta robiła pod przymusem. W przeciwieństwie do siostry wydaje się nawet zadowolona że przestała wreszcie być "dzieckiem". Ale dlaczego nie pozwoliła sobie na to wcześniej? (Nb. Kalina Jędrusik zagrała Luzzi nieporadnie i tak, jakby ta ostatnia miała już za sobą długą karierę erotyczną. Sprymitywizowała więc, uprościła sytuację Kruczkowskiego.)

Na razie wystarczy. Dość rozsądni wydali się inni oficerowie, którzy po przybyciu na kwaterę napalili w piecu, znaleźli konserwy, przynieśli trochę wódki, a gdy zobaczyli dziewczyny, próbowali namówić je na patefon i weselsze spędzenie wieczoru. Zachowywali się w granicach przeciętności, reakcji możliwych do przewidzenia, składali się z mięsa i czystego papieru, nic więcej bowiem w sztuce nie mogli znaczyć. Odwrotnie niż w życiu. Ja także znałem dwóch oficerów, którzy wraz z armią polską wkroczyli do Niemiec. Jeden z nich szukał odwetu i po dziś dzień żyje w dostatku. Drugi żądał sprawiedliwości i już od dawna słuch o nim zaginął. Tak wyobrażałbym sobie dalszy ciąg sztuki Kruczkowskiego.

Jan, ten który ją rozpoczął zaproszeniem "dzieci" i zakończył strzałem do Ingi, wierzył w sprawiedliwość. I miał nadzieję doświadczyć jej uroków pierwszego dnia wolności. Doświadczenie okazało się inne. Gdy strzelił, koledzy pochwalili serdecznie: po tylu latach, a ręka nie zadrżała, jak na strzelnicy. I to byłą nowa - może prawdziwa? - sprawiedliwość: strzał Jana za strzały Ingi. Oko za oko. Tym razem nie można było inaczej. Czy w ogóle można inaczej? Czy koledzy, rozsądni i cieleśni, nie mieli racji od początku? A jednak ten wariat Jan jest sympatyczny, naiwny, szczery, nie wyzbyty własnych racji.

Trzeba jeszcze powiedzieć, co Jan reprezentuje. Oczywiście, w sztuce idzie o sprawiedliwość, o sprawiedliwość idealnej próżni społecznej, o to, że w tzw. normalnych warunkach stanu idealnego nikt nie potrafi osiągnąć. Ale autor usiłuje wmówić, że problemem jest wolność. I Jan ma reprezentować typ wolności humanistycznej: prawdziwa wolność jest to ograniczenie się, świadomy wybór pośród konieczności. Oto klucz dramatu. Ale dlaczego Jan uparł się, aby wybrać sytuację najbardziej niezręczną i fałszywą? Tylko staropolska rycerskość i grzeczność? Wolałbym tłumaczyć to tęsknotą, poszukiwaniem sprawiedliwości absolutnej. Wolałbym to tłumaczyć poszukiwaniem sprawiedliwości, w przeciwnym bowiem wypadku Jan okaże się konwencjonalnym durniem. Swych przyjaciół przekonuje, że już pierwszego dnia powinni sprawdzić smak "normalnego" życia, a więc poddać się rygorom. Wychodzi z oflagu stęskniony do konwencji, do sideł towarzyskich, rodzinnych, społecznych, a nie wyzwolony z nich. Wyobrażam sobie, jak pokochałby takiego bohatera Tadeusz Borowski. Można czuć się dobrze przy rodzinnym piecu, ale to nie jest żaden problem psychologiczny czy moralny. Anzelm, który z oflagu wraca do domu jak na katorgę, oto postać godna uwagi, chociaż przewrotność jej zbyt jest ostentacyjna i ograniczona wyłącznie do monologów. Jan marzy o piecu. Powiada: sprawdźmy, czy potrafimy być tacy sami jak przedtem, jak niegdyś. Jest marzycielem, utopistą i fantastą. Jego pojmowanie wolności zasługuje na śmiech i pogardę jak szybki trucht wołu do jarzma, którego sam nie wymyślił. Natomiast jego poczucie sprawiedliwości...

Wydaje mi się, że dramat retorycznie podkreśla tę właśnie linię. Gdy przypadkiem ginie jeden z oficerów, którzy chcieli igrać z dziewczynami - Jan pyta przerażony: dlaczego właśnie on? Gdy Jan strzela do Ingi, jej siostra pyta równie przerażona: dlaczego właśnie pan? Dlaczego? Bo sprawiedliwość jawi się Kruczkowskiemu jako uczucie pierwotne, atawistyczne niejako, dane wcześniej niż cała reszta, niż konwencje, nawyki, obowiązki. Sprawiedliwość jest prymitywna, prosta i spełnia się natychmiast. Jest ludzka ale także naturalna, doczesna, ale nie pozbawiona metafizycznej, absolutnej konieczności. I w przeciwieństwie do wolności - o której mówi się dużo, potoczyście i barwnie - o niej mówić nie można, ona się tylko staje. Staje się, ale świadomemu działaniu człowieka dostępna jest w sposób bardzo ograniczony i pozbawiony subtelności. Oko za oko. Ząb za ząb. To można. Ale nie można być sprawiedliwym w Sodomie, nie można przeciwstawić się fali, nie można nic ocalić ani odkupić, bo idealna sprawiedliwość jest niemożliwa w warunkach naturalnych. Idealną sprawiedliwością byłoby to, co chciał uczynić Jan: ochronić "dzieci" przed płaceniem za winy ojców.

A więc konflikt zaproponowany przez Kruczkowskiego można wytłumaczyć konsekwentnie tylko jako dramat sprawiedliwości. Natomiast cała retoryka, cała publicystyka sztuki mówi o granicach wolności. Jest to problem egzystencjalny - ale nie dla Jana. Nie ma dla niego żadnego istotnego znaczenia jeśli chcemy uważać Jana za rzeczywistego bohatera sztuki. Kwestia wyboru, jaką on stawia, jest czysto retoryczna. Ponieważ Jan - poza żądaniem idealnej sprawiedliwości - nie potrafiłby podać żadnego motywu swej decyzji, który byłby godny człowieka naprawdę wolnego, który by przeżyciom obozowym nie przeciwstawiał tylko zasad dobrego wychowania i konwenansu społecznego. A jednak Jan tak stawia sprawę i tak rozumie go Anzelm, gdy dramat Jana był dla niego czymś więcej niż tylko pragnieniem swobodnego spełnienia dobrego czynu. Na nim jednym zresztą - i jeszcze na Anzelmie - pozostały ślady obozu. W charakteryzacji, w sylwetce, w kostiumie. Inni oficerowie tak samo mogli wyglądać na jakichś zdemokratyzowanych manewrach, gdzie każdy musi nosić swój plecak. Nie wiem natomiast, czy słusznie wprowadzał Łomnicki ton jak gdyby rodzącej się miłości do Ingi. W sztuce, która i tak nie gardziła sentymentalnymi efektami, było to zbędne, mdłe, niepotrzebnie szminkowało ostry kontur problemu.

Powiedziałem: jeśli bohaterem sztuki ma być Jan. Jeśli zaś Inga? Tak, ona musi wybierać, ona styka się z kwestią wolności w formie nieuproszczonej, nie wulgarnej. Jej decyzja strzelania nie wynika z poddania się konwencjom, z marzenia o tym, aby stać się znowu małą, niewinną, szczęśliwą dziewczynką, które to tęsknoty można by podejrzewać u Jana, a nawet jeszcze u Łomnickiego. Jest natomiast wynikiem zrozumienia, że nie potrafi absolutnie dopasować się do sytuacji, w jakiej znalazła się ona sama, jej rodzina, jej miasto, kraj. Inga czuje, że jest poza konformizmem, nie ma szansy konformizmu. Nienawidzi tych, co są obok niej. Ale dla niej - kochanki polskiej - powrót Niemców nie byłby także żadnym rozwiązaniem. I dlatego właśnie może wybierać. Zniszczyć siebie moralnie i zostać jak ojciec, jak siostra. Albo strzelać. I to jest dla niej istotny dylemat pierwszego dnia niewoli.

Aleksandra Śląska, potrafiła ten dylemat narzucić - całą jego tragiczną siłą. Od dawna nie widziałem jej na scenie, teraz zobaczyłem na tle nie najciekawszej partnerki, myślę, że także dlatego znalazłem się pod wrażeniem niezwykle szlachetnego, silnego aktorstwa. Śląska była nad wyraz oszczędna w ekspresji, ale gdy mówiła nie umknęło nic z tekstu, nie zaprzepaściła żadnej szansy interpretacji czy wzbogacenia postaci. Chciałbym jeszcze w podobny sposób napisać o roli Kazimierza Rudzkiego, i refleksyjnym, sceptycznym Józefie Konradzie (Anzelm).

Reżyseria? Dekoracje? Te ostatnie projektował Wojciech Krakowski. Oszczędnie, skromnie przedstawił izbę małomiasteczkowego domu. A równocześnie utrzymana konsekwentnie tonacja czarno-biała nadawania przestrzeni scenicznej wymiar jakiś szerszy, nieograniczony, nie zacieśniający swej wierności wobec sztuki w jej symbol. Ponieważ problem wolności miał w ustach Jana wartość ograniczoną i podejrzaną, należy więc jego sens jak najbardziej uogólnić, z konkretu uciec w teoremat. Konstruuje więc Axer sytuacje sceniczne kontrastowo, wygrywa całą wolnościową retorykę sztuki, przeciwstawia wyraziście problem wolności Jana i Ingi, Anzelma i Michała. Ogranicza dramat i wyostrza jego wyraz - nie przesłanki. Dlatego oglądany na scenie "Pierwszy dzień wolności" nuży chwilami bardziej niż w lekturze. Teatr obciął wedle swej mocy szanse jego odmiennej interpretacji. skontrastował rozmaite pojęcia, ale nie przedstawił przez to jednolitego dramatu. Dramat powstałby wtedy, gdybyśmy jego motywów poszukali poza retoryką. Axer retorykę podkreślał teatralnie. Podkreślał to, co u Kruczkowskiego jest sentymentalne, trochę efekciarskie. Dlatego, sądzę, ma publiczność i zbiera oklaski przy otwartej kurtynie. Ale ponieważ równocześnie kilkanaście teatrów wystawiło "Pierwszy dzień wolności" w plany repertuarowe, dlatego też każdy z nich ma drogę do tego dramatu otwartą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji