Król w kraju rozkoszy
Szeroko reklamowany Zabłocki jako cięty satyryk z czasów króla Stasia w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego wystąpił jako sympatyczny i pogodny autor-dworzanin. Trudno uwierzyć, że "Król w kraju rozkoszy" nie wszedł do pierwszego ani drugiego wydania dzieł osiemnastowiecznego komediopisarza z powodu "śliskości przedmiotu i zbyt wolnych żartów", ba, znalazł się na liście utworów zakazanych. Żarciki na temat władzy nie były zbyt wnikliwe i głębokie, a zmysłowy erotyzm i niejaka rubaszność należą dziś niemal do obowiązujących cech kanonu klasyki polskiej. Andrzej Strzelecki wystawił Zabłockiego w TV, tak jak się wystawia na giełdzie ładną szkatułkę po babci: z wdziękiem i odrobiną sentymentu dla uroków polszczyzny. Stworzył baśniowy kraj, w którym wszystko jest możliwe, wszystko jest miłe, ładne i niezbyt skomplikowane i wiadomo, że dobrze się skończy. W uroczej zabawie pomógł mu wybitnie scenograf, rysując na ziemi kontury "kraju rozkoszy" w miniaturze, muzyk oraz aktorzy. Ale nawet tak wspaniała aktorka jak Anna Seniuk ani wypróbowani "komedianci" jak Marian Kociniak, Krzysztof Kowalewski, Joachim Lamża, Wiktor Zborowski nie stworzyli z tego spektaklu czegoś znaczącego. Zabłocki po latach wypada miło, ale dość banalnie. Wart był on przypomnienia, szczególnie, że jego droga sceniczna nie szła po różach... I że poniedziałkowy spektakl stał o niebo wyżej niż absolutna większość programów rozrywkowych, jakimi TV karmi nas od jakiegoś czasu.