Artykuły

Teatr polityczny powinien zaistnieć na stałe

"Sprawa Dantona" w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu na Festiwalu Sirenos na Litiwe. Pisze Vlada Kalpokaite w Menu faktura.

Teatr polityczny bardziej niż inny wymaga szczególnie aktywnego, żywego, interaktywnego połączenia z publicznością. Ta więź nastąpi niekoniecznie dlatego, że polityka jest częścią życia publicznego. I nawet nie z tego powodu, że polityka jest zła, skorumpowana, uprawiana przez ignorantów, niestabilna itp. Niestety, wszystkie te warunki Litwa spełnia jak na zamówienie i dlatego teatr polityczny zarówno rodzimy, jak i gościnny powinien być pokazywany częściej. Tymczasem dopóki wydźwięk polityczny w teatrze okrywany jest wszystkimi możliwymi gatunkami, polityka w teatrze egzystuje jak rozdział w historii (a nawet budzi wątpliwości co do definicji, ponieważ metaforyczna konfrontacja z władzą sowiecką prawie spełnia definicję teatru politycznego, a jednak nie jest teatrem politycznym sensu stricte. Nieliczne wyjątki to egzotyczne wtrącenia, a próby współczesne spotykają się często z reakcją burzliwego odrzucenia).

Tkwią w nas i inspirują elementy aktualnej polityki, jakieś osoby lub innego rodzaju składniki, ale to za mało jak na prawdziwą formę teatru politycznego. Stylizacja, ale nie teatr polityczny jako niezależny, estetyczny i obywatelski (użycie takich słów byłoby nawet niezręczne).

Zaprezentowanie w tym roku na festiwalu Sirenos spektaklu "Sprawa Dantona" Teatru Polskiego z Wrocławia (sztuki prawdziwej, czystej, spotykającej się z odzewem - czego echem liczne nagrody) musiało być dobrą szczepionką dla ludzi teatru i publiczności.

Wszystkich zachwyciło mistrzostwo twórców przedstawienia. Spektakl wyreżyserowany przez Jana Klatę jest pełen zarazem wdzięku, jak i chuligańskiej kompozycji, wirtuozerski i wszystko obejmujący kontekst oraz intertekst nawarstwiony dynamicznie z detalami i prawdziwą intelektualną akrobatyką w całości. Wszystko - odważne i zarazem bardzo dobrze przemyślane, co zaczyna się już od wyboru sztuki pisarki z początku XX wieku Stanisławy Przybyszewskiej. Dramat polityczny obejmuje jeden etap Wielkiej Rewolucji Francuskiej i przekształca historyczny "surowiec" w uniwersalne opowiadanie o człowieku jako zwierzęciu politycznym, nie gubiąc przy tym dobrego smaku. Zawiłe polityczne perypetie, strategie i zawirowania rozkładane są jak wielopiętrowa ściana. Wygląda na to, że spektakl Jana Klaty odważnie czerpie z całego bogactwa tekstu i zamienia je w prowokację. Tekstu dużo, ale każde słowo wymawiane jest nie tylko z dobrą znajomością uwarunkowań historycznych, ale i wiedzą, dlaczego trzeba powiedzieć to tu i teraz. I jeszcze przekonanie, że lawina tych słów również może być odpowiednią bronią.

Dzięki wspaniałym aktorom "Sprawy Dantona" zmysłowość zamienia się w sceniczną egzystencję - słowo staje się ciałem. Odważnie, śmiało, nawet swawolnie. Gra ciałem odzwierciedla różnice nie tylko między typami historycznymi o odrębnych filozofiach, ale niemal oddaje różnice antropologiczne. Z jednej strony Robespierre (Marcin Czarnik) i jego kompani - zgarbiony, brudny i niechlujny, a z drugiej strony zdrowy, mocny, barczysty, prawie jak krew z mlekiem Danton (Wiesław Cichy). Robespierre ubrany celowo ascetycznie na czarno, w perukę, sam o sobie mówiący: "Przypominam przekwitnięty dmuchawiec", a Danton - w białą koszulę, bogaty haftowany złotem surdut, białe skarpety na ogolonych, grubych łydkach. Robespierre - ciągle tęskniący do "subtelnej męskiej przyjaźni" z rewolucyjnym poetą Desmoulins'em (Bartosz Porczyk) i Danton - cynicznie wykorzystujący przyjaźń z poetą i instrumentalnie traktujący swoją żonę (Anna Ilczuk).

Rewolucja, w której leciały głowy, uskrzydlała lud. Tego już mogliśmy się dopatrzyć w podręcznikach szkolnych do historii, z obowiązkowym obrazem Wolność wiodąca lud... Tylko że Delacroix przedstawił autentyczne wydarzenia i postacie w konwencji alegorycznej, z romantycznym patosem. Na scenie pojawia się co jakiś czas gniewna kobieta w czerwonej frygijskiej czapce (Kinga Preis), przykryta płaszczem Marianny. Z każdym pojawieniem się na scenie staje się jeszcze bardziej niebezpieczna. W spektaklu ona - jakby osobisty koszmar Robespierre'a (pulchne kobiety-matki są autorytarne) - głośno akcentuje francuskie "rrrrr" w słowach: "rewolucja" i "terror", bawi się pałeczkami od werbla. Widz nie ma wątpliwości, że pewnego dnia przyjdzie i śmiertelnie zakłuje spokojnie leżącego w wannie i myślącego o rewolucji Robespierre'a, tak jak popleczniczka żyrondystów Charlotte Corday zakłuła Marata. Spektakl zaczyna się od tego kanonicznego obrazu - jasne, że Robespierre odziedziczył los byłego współtowarzysza. Scenografia spektaklu odtwarza typową współczesną wielkomiejską panoramę domów-kontenerów z mieszkaniami, skonstruowanymi z blachy, kartonu i innych materiałów z wysypiska. Robespierre od początku spektaklu tonie w śmierci Marata, jakby nie był w stanie uniknąć swojego przeznaczenia.

Od pierwszej sceny przedstawienia wanna pełni istotną, estetyczną funkcję. Potargane peruki pasują do zabawkowych czołgów (przy okazji - w ostatnim czasie militarne zabawki często wtaczają się i wlatują na scenę), nawet jest weselej, gdy dowódców rewolucji prowadzą na wojnę i dodają otuchy: "Marsylianka", T.Rex, Tracy Chapman czy Boy George. Sądzony Danton z kolegami żyrondystami maszeruje w takt "Do you really want to hurt me". Gilotyna dyktatury zamieniona została przez piły łańcuchowe - podobnych przykładów w "Sprawie Dantona" jest dużo i można byłoby je wytłumaczyć słowem "postmodernizm", dlatego te zabiegi w tym przypadku były istotą inscenizacji Klaty. W innym przypadku byłyby one nie do zaakceptowania.

Każdy ze świetnych aktorów występujących w przedstawieniu "Sprawa Dantona" tworzy postać pełną, prężną; aktorzy nie ugięli się pod ciężarem tekstu. Dobrze, że spektakl został pokazany w Wilnie. Ale tu chciałabym podzielić się zapewne bardziej subiektywnym odczuciem: inscenizacja nie była taka, jakiej naprawdę potrzebowaliśmy. I to nie dlatego, że zabrakło uniwersalności przekazu, a pojedynek jakobinów i żyrondystów stracił na aktualności. Myślę, że przyczyna jest inna: mamy politykę, ale nie mamy nawyku prawdziwej, spontanicznej, dyskusji politycznej (istnieje cynizm). Jej imitacja czy symulacja odbywa się na ekranach telewizorów, a w uszach ludzi wybierających się do teatru wyrasta nieprzenikalny filtr dobrze ochraniający świadomość. Kiedy mowa o polityce kulturalnej - w państwie jest kilkadziesiąt osób, które znają i rozumieją politykę kulturalną (to dość optymistyczny scenariusz), a wszyscy inni wiedzą niewiele - polityki kulturalnej nie ma (i nie chodzi tu tylko o to, że brakuje pieniędzy). Z tego powodu większość spektakli przesyła wiadomości w próżnię i tam ginie, nie wywołując takiego oddźwięku, jaki powinien być.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji